poniedziałek, 16 września 2013

Do czego służy dekoder Netii?

Znowu zaniedbałem bloga - praca, rachunki, tysiąc spraw, tzw. prawdziwe życie. Nigdy nie mówiłem, że "jestę wielkię blogerę", prawda? :) Tymczasem dziś dostałem impuls do dalszego pisania. Lojalnie uprzedzam, że będzie trochę marketingowo i mocno negatywnie.

Jestem od dłuższego czasu abonentem Netii. Jakoś tak wyszło - któregoś wieczoru pod moimi drzwiami pojawił się przedstawiciel tej firmy (cześć, Jacek!), a że akurat myślałem o wykupieniu stacjonarnego internetu, to skorzystałem z propozycji. Miesiąc później rozszerzyłem promocyjnie pakiet o telewizję - i wtedy się zaczęło...

Problemy z łączem internetowym, w konkretnie z WiFi, ciągnęły się kilka miesięcy - w tym czasie zdążyłem już dla wygody zamontować końcówkę netu w innym pokoju, podpiąć blaszaka i pożegnać się z iPlusem, który był dla mnie jedynym sposobem na zaglądanie do sieci z laptopa. Oczywiście nie mogłem liczyć na zmniejszenie rachunków czy inną rekompensatę - Netia zastrzega sobie, że nie ponosi odpowiedzialności za wadliwe działanie usług... Wreszcie któryś konsultant wpadł na arcygenialny pomysł - uznał, że ciągłe problemy mogą wynikać z awarii routera NetiaSPOT. Router został wymieniony i nagle sygnał stał się tak silny, że da się zalogować do sieci spod bloku. Odetchnąłem z ulgą - wreszcie miałem bezprzewodowy internet w domu, więc dekoder też powinien zacząć normalnie odbierać.

Mocno się przeliczyłem. Dla wyjaśnienia - telewizję oglądam rzadko, ale często zostawiamy wieczorem włączony telewizor, żeby coś gadało. Mnie nie robi to olbrzymiej różnicy, a mojej nieślubnej pomaga w zasypianiu. Dekoder i telewizor mają funkcję wyłączania po kilku godzinach, więc czemu nie? I byłoby fajnie, gdyby wszystko chodziło poprawnie. Niestety, dekoder wyraźnie ma problemy z odbiorem. Sygnał się urywa, co skutkuje losowo (samodzielnie lub w różnych kombinacjach):

  • anomaliami dźwiękowymi przypominającymi czkawkę przepuszczoną przez wokoder, a następnie wykorzystaną jako sample przez naćpanego DJa;
  • stop-klatką (mogącą trwać do czterech godzin - sprawdzałem);
  • rozsypaniem się obrazu na wielobarwne kwadraciki różnych rozmiarów;
  • całkowitym urwaniem dźwięku;
  • rozłączeniem dekodera z routerem;
  • komunikatem "kanał zakodowany".
Miesiącami wydzwaniałem z prośbami o rozwiązanie problemu. Restarty routera i dekodera, wielokrotne przywracanie ustawień fabrycznych, zdalne wgrywanie nowego softu do urządzeń - nic nie pomogło. Niektórzy konsultanci i technicy byli na tyle bezczelni, że winą za zły odbiór obarczali zbyt grube lub za mocno zbrojone ściany pomieszczeń (router stoi w innym pokoju, niż dekoder). Przypominam - internet łapię z podwórka (a większość ścian w mieszkaniu mam z bloczków gipsowych), więc podobne farmazony budziły jedynie moją frustrację. Ostatecznie czarę goryczy przelało to, jak wczoraj i dziś potraktowano moje zażalenie.

Wczoraj wieczorem ponownie zadzwoniłem ze skargą, że telewizja dławi się, zamiast działać normalnie. Konsultantka zaproponowała mi sprawdzenie transferu za pomocą Testera Netii (tester.netia.pl). Sprawdziłem przesył - ściąganie danych było o jakieś 4 tys. kB/s wolniejsze od zakładanego. Konsultantka triumfalnie stwierdziła, że to właśnie jest przyczyna - mam za słaby pakiet, bo telewizja wymaga 14000 kB/s, żeby sygnał dobrze się przesyłał! Stwierdziłem, że to jakiś absurd, skoro telewizja oferowana jest w pakiecie z internetem przy takim łączu. Po półgodzinnych przepychankach słownych, jak również sugestiach podpięcia dekodera do routera za pomocą kabla (jasne - przecież po to mam dekoder z funkcją WiFi, żeby przez całe mieszkanie ciągnąć przewody), konsultantka łaskawie zgodziła się przekazać sprawę do techników, z obietnicą rozwiązania problemu w 48 godzin.

Technik odezwał się dzisiaj po południu. Tonem pozbawionym jakiegokolwiek (nawet udawanego) szacunku wytłumaczył mi, że Netia nie gwarantuje bezawaryjnego odbioru sygnału telewizyjnego, po czym stwierdził, że jeśli podepnę dekoder do routera kablem, to on będzie mógł wtedy zalogować się na urządzenie i pogrzebać w ustawieniach, co może ewentualnie trochę pomóc. Kiedy uświadomiłem mu, że nie posiadam w domu dziesięciometrowego kabla, stwierdził, że mogę przenieść dekoder do pokoju z routerem i podpiąć krótszym przewodem - najwyżej nie będę widział na ekranie telewizora, jak oni wykonują swoją robotę. Upewniwszy się, że technik nie jest w stanie zaproponować mi żadnego innego rozwiązania i nie widzi żadnego problemu w tym, że dekoder rzekomo bezprzewodowy może działać tylko na kablu, podziękowałem za zbytek łaski, po czym zapytałem - w takim razie po co w ogóle funkcja WiFi?
Odpowiedź powaliła mnie na kolana i zmiażdżyła we mnie resztki wiary w Netię.

Ma pan te różne widgety w dekoderze - YouTube i tak dalej. I one dobrze panu działają nawet wtedy, kiedy telewizja źle odbiera, bo WiFi jest właśnie dla nich.

Chyba nie muszę dodawać, że kiedy tylko będę w stanie, poszukam sobie innego dostawcy internetu i telewizji? Kiedy uświadomiłem to technikowi, stwierdził jedynie, że "jak mówił, Netia nie gwarantuje bezawaryjnego odbioru telewizji po WiFi" i skończył rozmowę. Obsługa klienta na najwyższym poziomie.

Na podsumowanie przypomnę, pod jakim sloganem Netia weszła na rynek internetowy ponad dziesięć lat temu:


Istotnie, uświetnia. Jak cholera.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Co się dzieje w twoim mózgu po przeczytaniu bzdurnego artykułu?

Przez pewien czas planowałem zrezygnować całkowicie z Facebooka. Strata czasu i energii, uzależnienie, ogłupiająca i niezbyt wartościowa rozrywka. A potem pojawiają się u znajomych takie kwiatki, jak dzisiaj.

W kwietniu serwis Manager-MLM.pl zamieścił artykuł, który dzisiaj radośnie polecały sobie moje znajome. Artykuł nosi szumny tytuł "Co dzieje się w Twoim ciele przez 60 minut po wypiciu coli?". Już sam tytuł wzbudził we mnie pewne podejrzenia co do treści, ale pozwoliłem sobie na odrobinę wiary, że może autor nie szuka taniej sensacji. Bardzo się pomyliłem.

Nie, żebym bronił napojów gazowanych - świństwo straszne - ale kiedy czytam takie rzeczy:
  • kwas fosforowy, który zaburza metabolizm wapnia i powoduje osteoporozę oraz rozmiękanie kości i zębów,
  • cukier, który przyczynia się do zachorowania na cukrzycę, choroby układu krążenia, artretyzm i choroby nowotworowe oraz do powstawania przewlekłych stanów zapalnych,
  • aspartam, który powoduje aż 92 skutki uboczne, w tym guzy mózgu, epilepsję, nadwrażliwość emocjonalną i cukrzycę,
  • kofeina, która powoduje drgawki, bezsenność, bóle głowy, nadciśnienie, demineralizację kości i utratę witamin.
Ponadto kwaśny odczyn coli jest zabójczy dla zębów. Czy zauważyłeś, jak po wypiciu coli zgrzytają Ci zęby? Cola ma więcej kwasu niż sok z cytryny, można jej więc używać do odrdzewiania metalu (spróbuj zostawić zardzewiałą monetę w coli na pół godziny i zobacz, co się stanie). Jeżeli często pijesz colę, szkliwo Twoich zębów może stać się porowate, zżółknąć lub zszarzeć.
O wpływie coli na otyłość można mówić bez końca: u dzieci pijących colę ryzyko otyłości wzrasta o 60%. Oczywiście możesz dawać dzieciom słodkie napoje gazowane, jeśli tylko chcesz:
  • zwiększyć ryzyko ich zachorowania na cukrzycę,
  • zwiększyć ryzyko ich zachorowania na nowotwory,
  • uzależnić je od cukru.
...to mam wrażenie, że ktoś gubi poczucie proporcji. Na tej zasadzie powinienem już nie żyć, a przynajmniej się rozsypywać jak stary zombiak - przecież co wieczór przyjmuję leki, które mogą wywołać:
Często:
  • letarg
  • zawroty głowy
  • drgawki lub drżenie
  • nudności
  • biegunkę
  • wymioty
  • wysypkę lub wykwity skórne (...)
  • dezorientację
  • uczucie lęku
  • zaburzenia snu (...) 
Nieznane [czyli z częstotliwością nieokreśloną]:
  • objawy zakażenia, jak gorączka o nieznanej przyczynie, ból gardła, owrzodzenia jamy ustnej (agranulocytoza)
  • napady padaczkowe (drgawki)
  • połączenie objawów takich jak gorączka o nieznanej przyczynie, pocenie się, zwiększona częstość akcji serca, biegunka, (niekontrolowane) skurcze mięśni, dreszcze, wzmożenie odruchów, niepokój, zmiany nastroju, utrata przytomności
  • myśli o samookaleczeniu czy samobójstwie
  • obrzęki jamy ustnej
  • niedobór sodu we krwi

Straszne, prawda? Jakim cudem jeszcze żyję, myślę i piszę? Przecież po tych lekach powinienem wylądować albo na intensywnej terapii, albo na oddziale zamkniętym. Najlepsze, co mogę zrobić, to rzucić to świństwo w diabły i przejść na jakieś zdrowsze, mniej wyniszczające leki.
Ale wiecie co? Nie ma zdrowszych leków. Wszystko, każda substancja, którą wprowadzamy do organizmu, niesie ze sobą pewne konsekwencje. Wymienione przeze mnie działania uboczne rzeczywiście mogą mnie dotknąć, ale szansa jest niewielka ,o ile nie przedawkuję (a nie zamierzam). Podobnie nikogo nie zabije jedna puszka coli na jakiś czas, chociaż z tonu artykułu wynika, że podanie dziecku słodkiego napoju to wyrok śmierci.

Tym śmieszniejszy jest dla mnie fragment o tym, jak to autor w dzieciństwie udręczał swoje ciało w trakcie ćwiczeń judo, po czym z rozkoszą chłeptał wodę z kranu w toalecie - i takie "zdrowe" zachowania przeciwstawione są piciu napojów gazowanych. Tak się składa, że też ćwiczyłem sztuki walki. W dojo, które mieściło się w ciasnej piwnicy i było przeznaczone raczej dla młodzieży i dorosłych, a więc osób znacznie odporniejszych na złe warunki, niż dzieci. Zapewniam was, gdyby warunki były podobne do opisanych w artykule, to dojo przestałoby istnieć w tydzień. A jeśli chodzi o picie wody z kranu - tak, jako dziecko po WF-ie również piłem wodę w łazience szkolnej. Też bardzo mi smakowała. Ale wychwalanie jej pod niebiosa jako alternatywy dla puszkowanych napojów? Serio? Odwodnionemu człowiekowi smakuje każda woda - chociażby zalatywała trupem i miała niezdrowo brązowy odcień. Dziecko zwykle nie jest nawet świadome jakichkolwiek zagrożeń, więc napije się choćby z kałuży, jeśli pragnienie będzie wystarczająco silne.

Nie będę wam dłużej przynudzał. Nie będę wchodził w szczegóły równowagi elektrolitycznej, zachwalał napojów izotonicznych (często też naszpikowanych chemią), pastwił się nad biednym autorem. Po prostu zalecam, jak zawsze, odrobinę krytycyzmu wobec jakichkolwiek treści wyszperanych w sieci. Szczególnie wtedy, gdy artykuł pisany jest w tonie wielce poważnym, a równocześnie trąci amatorszczyzną, w rodzaju:
W wyniku tego procesu tłuszcz zostaje zmagazynowany w postaci kuleczek. Co prawda są one mało estetyczne, ale za to przez pewien czas nieszkodliwe – natomiast nadmiar glukozy we krwi jest jak śmiertelna trucizna. Jedynie wątroba jest w stanie magazynować glukozę, ale tylko w ograniczonym stopniu.
A teraz zwijam się do kuchni, napić się chłodnej kranówki, której raczej nie dałbym swojemu dziecku - to, że mój organizm się przyzwyczaił, nie czyni kranówki uniwersalnie zdrową.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Wielka Wojna z nielotami

Wiem, zapadła taka niezręczna cisza. Byłem trochę zajęty, ale w najbliższym czasie planuję ruszyć pewien poważniejszy temat. Co prawda w dzisiejszych czasach świeżość tematu mierzy się w dniach, a czasem nawet godzinach, ale wynika to raczej z obniżających się standardów rzetelności dziennikarskiej i wymagań tłumów. Może jestem staromodny, ale zanim się wypowiem, lubię wiedzieć, o czym mówię.

Ponieważ jednak sezon ogórkowy trwa, pozwolę sobie na coś mniej przegadanego i ideologicznego, za to podszytego zdrową dawką absurdu. Sprawa jest historyczna, więc można swobodnie rozmawiać o niej bez gryzienia się o poglądy.

Czy wiecie, że w latach 30. ubiegłego wieku armia australijska podjęła działania zbrojne w okręgu Campion, mające na celu ukrócenie sabotażu upraw ze strony wrogo nastawionych emu? Serio serio. W 1932 roku Australia wysłała żołnierzy przeciwko migrującym ptakom. Żołnierzy było co prawa trzech (wliczając dowódcę, majora artylerii), za to uzbrojonych w kaemy Lewisa. Operacja trwała ponad miesiąc, wliczając tygodniową przerwę w pierwszej połowie listopada.
Marzenia strzelców o strzelaniu z krótkiego dystansu do zwartej formacji Emu nie spełniły się. Dowództwo Emu najwyraźniej wydało rozkaz stosowania taktyk partyzanckich, ponieważ niepraktycznie duża armia w krótkim czasie rozdzieliła się na wiele małych oddziałów, przeciw którym użycie sprzętu wojskowego było marnotrawstwem. Upokorzony oddział uderzeniowy był więc zmuszony po miesiącu wycofać się z teatru działań.
Takimi słowami opisywał operację australijski ornitolog Dominic Serventy, główny propagator idei pokojowej koegzystencji z emu. Nie zachowały się żadne zapisy dotyczące represji, jakich musiał doświadczyć dr Serventy pod pretekstem kolaboracji z wrogiem, jednak najwyraźniej jego działania propagandowe nie zostały uznane za śmiertelne zagrożenie dla państwowości australijskiej, ponieważ był w stanie kontynuować karierę naukową, odnieść wiele sukcesów w tej dziedzinie i dożyć sędziwego wieku 84 lat. Do końca pozostawał wierny swoim przekonaniom.

Dowódca operacji, major G.P.W. Meredith, nie krył podziwu dla niesamowitych umiejętności taktycznych oraz zaciekłości wrogich sił:
Gdybyśmy mieli jedną dywizję równie odporną na ostrzał, jak te ptaki, moglibyśmy zmierzyć się z każdą armią świata... Ruszać na nie z karabinami maszynowymi, to jak ruszać na czołgi. Są jak Zulusi, których nie powstrzymywały nawet naboje dum-dum.
Warto też wspomnieć, że organizator tej wielkiej operacji, sir George Pierce, piastował stanowiska senatora oraz ministra w rządzie Australii przez rekordowo długi okres (odpowiednio 37 i 24 lata). Za swoje zasługi został upamiętniony m.in. w nazwie okręgu wyborczego, dzielnicy Canberry oraz bazy wojskowej.

Śmieszne? Absurdalne? Nie jestem pewien, czy mamy prawo do takiej opinii, żyjąc w kraju pełnym absurdów w innych może dziedzinach, ale podobnego kalibru.

piątek, 12 lipca 2013

Serek poniekąd pleśniowy - Akt II i ostatni.

Podobno Coca Cola zleciła jakiś czas temu badania efektywności Social Media i okazało się, że obecność firmy w serwisach społecznościowych nie przekłada się bezpośrednio na wzrost sprzedaży. Wnioski te niespecjalnie mnie zaskakują (poznałem tę samą smutną prawdę na własnej skórze), niemniej SM odgrywają pewną ważną rolę w życiu firmy: umiejętnie kontrolowane, zwiększają zadowolenie klientów i ich przywiązanie do marki.

Jasne, wielu ludzi odruchowo sięga po czerwoną puszkę w sklepie, ale często nie robi im specjalnej różnicy, czy wśród tej całej czerwieni im akurat wyląduje w ręku puszka granatowa, o niemal tym samym smaku i w tej samej cenie. Dobra, może akurat ten konkretny przypadek nie jest w 100% słuszny – sam wolę Coca Colę od Pepsi – ale chyba rozumiecie mój tok myślenia.
Social Media, o ile stanowią integralną część strategii firmy, a nie zewnętrzny badziew od memów, lajków i szerów, stają się swoistym „narzędziem szybkiego reagowania” dla działów obsługi klienta. Jeśli reszta firmy nadąża, to można zbudować solidny, sympatyczny wizerunek – a to, obok ceny, jest w dzisiejszych czasach najsilniejszym bodźcem dla klienta. Wybaczy nawet niską jakość towaru (zwłaszcza, jeśli to pojedynczy przypadek, a nie norma), jeśli tylko zostanie przez firmę przyjaźnie potraktowany, a z kolei nie daruj, jeśli zostanie zbyty byle czym lub – nie daj Boziu! – zignorowany.

Pod względem szybkości i sprawności reakcji Lidl spisał się dziś na piątkę. Rano pisałem tu o tym, że zdarzyło mi się znaleźć pleśń w serku, którego termin ważności upływał dopiero za dwa dni. Tę samą informację zamieściłem na Facebooku i udostępniłem na oficjalnym profilu Lidla. Nie minęło piętnaście minut i otrzymałem odpowiedź – przeprosiny i informację, że jeśli odstawię serek do najbliższego sklepu, to reklamacja zostanie przyjęta. Bez paragonu. Dla pewności podałem jeszcze sklep, który zamierzam nawiedzić, po czym – kilka godzin później – zaprezentowałem serek miłej pani kierownik w lokalnym Lidlu. Kiedy zacząłem go otwierać celem przedstawienia dowodu, machnęła ręką i powiedziała: „Wierzę panu – proszę zostawić ten serek u mnie i wziąć z chłodni nowy, z dłuższą datą”. Cała sprawa zajęła dwie minuty, wliczając wcześniejsze oczekiwanie, aż któraś kasjerka będzie miała wolną chwilę i zawoła kierownika.
Sprawa załatwiona szybko, bez wykrętów i zbędnego hałasu (nie licząc niewielkiej aktywności znajomych na moim profilu na FB). Można? Można. Powiem więcej – pewnie można by było nawet bez interwencji na profilu firmy, chociaż pewnie musiałbym wtedy tłumaczyć się z braku paragonu, co przedłużyłoby procedurę reklamacji o jakąś minutę, bez wpływu na ostateczny rezultat. Ale fakt, że Lidl ma swój profil na FB, a ja na tym profilu mogę poskarżyć się publicznie na jakieś uchybienie, po czym zostać zaproszonym (!) do złożenia reklamacji – cóż, poprawia samopoczucie. A jako były pracownik działu reklamacji zaprawdę powiadam wam, że klient składający reklamację z uśmiechem jest mniej awanturujący się, niż klient naburmuszony.

Nowy serek został już napoczęty, organoleptycznie jest bez zarzutu. A Lidla pewnie jeszcze dziś nawiedzę po raz drugi, bo pomimo wpadki pozostaję lojalnym klientem :)


Aha, i jeszcze mała uwaga na koniec, również z własnego doświadczenia: niezależnie od tego, czy jakaś firma zareaguje na wasze uwagi na Fejsbuku czy w innym serwisie, nie zaniedbujcie składania oficjalnej reklamacji, jeśli ta firma coś zawaliła. To wam zależy na wyprostowaniu sprawy i to wy na tym skorzystacie. A jeśli sami zaniedbacie sprawę, to nie zwalajcie dodatkowej winy na firmę. Z tego co wiem, żaden dział obsługi klienta w Polsce nie zatrudnia telepatów.

Serek poniekąd pleśniowy...

Otwieram dziś na śniadanie serek Pilos (jak widać, na dwa dni przed datą przydatności do spożycia) i wita mnie widok pleśni, radośnie machającej do mnie strzępkami grzybni i wołającej "Dzień dobry, śpiochu!".



Miałem dużo szczęścia, że już wstawiłem kawę - ta czynność zawsze mnie trochę budzi - bo inaczej pewnie nic bym nie zauważył i w trybie zombie wysmarował tym paskudztwem kanapki dla Ani.

Przypominam - data przydatności do spożycia to nie jest jakaś magiczna bariera, po której żywność nagle się psuje. Data ważności to gwarancja ze strony producenta (a co za tym idzie, także sprzedawcy), że do tego a tego dnia żywność na 100% nie będzie zepsuta, a potem nie biorą odpowiedzialności. Jak widać, serek (kupiony kilka dni temu i grzecznie leżakujący w lodówce) jakoś nie dożył do tej daty.

Zwykle chwalę Lidla za przyzwoitą jakość (zwłaszcza, że cenowo konkurują z Biedrą), więc nieroztropnie wyrzuciłem paragon po zakupach. W końcu zawsze wszystko było OK, więc czemu mam paranoicznie gromadzić makulaturę? A tu taki klops... I co teraz? Mam zmienić przyzwyczajenia i zacząć przypinać paragony na lodówce, celem szczegółowego kontrolowania przydatności do spożycia?

środa, 10 lipca 2013

Strit feszyn...

Zwykle staram się nie gapić na szczegóły cudzych ubrań, o ile nie zdarzy mi się trafić na wybitnie ciekawy przykład stylu alternatywnego. Nauczyłem się nawet nie zwracać uwagi na napisy na koszulkach - ciężka próba dla wzrokowca ze skrzywieniem na punkcie poprawności językowej. Staram się pogodzić z faktem, że niektórzy ludzie nie znają obcych języków w stopniu wystarczającym, by wyłapać błędy gramatyczne czy literówki, albo po prostu nie przywiązują zbyt wielkiej wagi do "wiadomości" wysyłanej przez ich ubiór.

Trudno jednak zignorować widok, jaki ostatnio rzucił mi się w oczy w autobusie. Oto typowa sytuacja: dziadek z wnuczkiem jadą na zakupy. Wnusio, na oko koło siedmiu lat, nosi T-shirta z mniej lub bardziej kiczowatym obrazkiem. Dziadek natomiast, poza nieśmiertelnym combo szorty-skarpety-sandały, prezentuje światu koszulkę z bliżej niezidentyfikowanym bazgrołem o tematyce okołomotoryzacyjnej oraz rozrzuconym jak kiepski eksperyment typograficzny następującym bigosem słownym:

Meeting Alwavs
WANTOPRs
Perestnsv
Super Booster
I know hows
djujksr akojfju [i tak dalej...]

Gdyby podobną koszulkę założył człowiek młody, zwłaszcza sprawiający wrażenie choć trochę inteligentniejszego od przeciętnego szaraka, uznałbym taki ciuch za wybrany świadomie, jako swoisty fashion statement, wyzwanie rzucone bezrefleksyjnemu tłumowi: "Zauważcie, że ten napis jest bez sensu, a potem spójrzcie uważniej na własne koszulki", czy coś podobnego. Ale kiedy taki rzucający się do oczu* bełkot nosi na piersi człowiek, którego nawet przy najlepszych chęciach nie posądziłbym o podobne wyrafinowanie? Co taka sytuacja mówi na temat gustu i intelektu przeciętnego Polaka?
To pytanie dręczyło mnie cały tydzień, a wczoraj wreszcie mnie olśniło. Nieważne, kto i z jakim zamysłem (lub jego brakiem) paraduje w takiej koszulce. Ani dlaczego ją kupił. Ani nawet kto ją zaprojektował, o ile można użyć tak ambitnego słowa. Sam fakt zaistnienia takiej szkarady jest swojego rodzaju znakiem czasów - ich bezmyślności i kreatywnej sterylności.

Oczywiście mogę się mylić. W końcu publika twierdziła, że małpa bezmyślnie wykorzystuje litery i cyfry jako ornamenty, gdy Tytus de Zoo kodował w malowidłach wiadomość do swoich przyjaciół.
______________
Nie "w oczy", tylko właśnie "do oczu". Z zakrzywionymi, ostrymi pazurami.

piątek, 5 lipca 2013

Halo, dzwonię ukraść Państwu trochę czasu.

Podobno jeśli człowiek robi to, co kocha, to każdy dzień pracy będzie dla niego przyjemnością. Zapewniam was, że w branży call center nie znajdziecie takich ludzi. Miałem (czasem wątpliwą) przyjemność pracować w różnych firmach, na bardzo zróżnicowanych stanowiskach. W żadnej innej pracy nie czułem się jednak tak podle, jak w roli telemarketera. Nie zrozumcie mnie źle – uważam, że żadna praca nie hańbi, zwłaszcza za uczciwe pieniądze. Jeśli jednak praca nie przynosi ani dochodów, ani satysfakcji, to trudno oczekiwać od pracownika choćby cienia entuzjazmu.

Wszyscy znamy takie sytuacje: w najmniej dogodnym momencie lub o dziwnej godzinie dzwoni telefon. Nie wyświetla się numer dzwoniącego, ale z ciekawości odbieracie. Pół biedy, jeśli wita Was kiczowata muzyczka – jawny znak, że możecie się spokojnie rozłączyć. Zwykle jednak słyszycie po drugiej stronie żywą osobę, przedstawiającą się alarmująco grzecznym tonem i upewniającą się, czy Wy to na pewno Wy. Najczęściej dajecie się wciągnąć w męcząca wymianę zdań, w czasie której silicie się na grzeczność, równocześnie marząc o uduszeniu tego oślizgłego, przymilnego szczura próbującego opchnąć wam jakiś szmelc. Kończycie rozmowę zmęczeni, zniechęceni i często z dodatkowymi zobowiązaniami. Przeklinacie natręta i jego potomstwo do dziesiątego pokolenia, zastanawiając się, jak kogoś tak sztucznego i wrednego jeszcze nikt nie zatłukł jego własną nogą.
Być może to truizm, ale często zapominany przez „ofiary” telemarketerów: ci upierdliwi osobnicy też są ludźmi, w dodatku wykonującymi swoją pracę. Oczywiście stwierdzenie tego na głos jest równie dużym nietaktem, jak wrzaśnięcie „NIE!” i rzucenie słuchawką o ścianę. Telemarketerzy wiedzą, jak żałosną mają pracę – nie musicie im tego przypominać, często protekcjonalnym tonem.
Widziałem w tej pracy różnych ludzi: studentów, emerytów, doświadczonych handlowców w gorszym momencie kariery. Statecznych rodziców, wieczne dzieciaki, rozbitków życiowych i nawet jednego psychola. Jak dotąd nie natknąłem się jednak na ani jednego kretyna, chociaż tak właśnie są często odbierani przez osoby po drugiej stronie słuchawki. Na porządku dziennym są pytania klientów w stylu „czy pan nie rozumie po ludzku, że nie?” albo „czy ja mówię po chińsku?”. Nie, kochani – wyrażacie się jasno i wyraźnie, ale najwyraźniej nie wiecie kilku rzeczy o pracy telemarketera. Pozwólcie więc, że przybliżę wam ten żałosny zawód.

„Sprzedajemy rzeczy, które nie są warte swojej ceny, ludziom, którzy ich nie chcą, za wynagrodzenie, które nie starcza na życie” - ta parafraza mniej więcej oddaje sytuację przeciętnego telemarketera. W czasach rosnącego bezrobocia nawet ludzie utalentowani lub doświadczeni, ale nie posiadający odpowiednich papierów i znajomości, zmuszeni są do chwytania się pierwszej lepszej roboty. Branża call center rośnie w siłę, bo każda większa firma wychodzi z założenia, że telemarketing i telefoniczna obsługa klienta mają największą siłę rażenia. Owszem, mają. Co więcej, do tej drugiej dziedziny nic nie mam – sam pracowałem na call center odbiorczym i dość dobrze tę pracę wspominam. Jednak sprzedaż telefoniczna, teleankiety i pozyskiwanie leadów to zupełnie inna bajka.

Po pierwsze, w każdej pracy z klientem stosuje się pewne utarte wyrażenia i argumenty – to chyba rozumie każdy. Jednak nie zdajecie sobie pewnie sprawy, że w telemarketingu większość rozmów jest całkowicie oskryptowana. Tak, co do zdania. Telemarketer nie mówi tak sztucznie i schematycznie, bo jest głupkiem, który wyuczył się formułek. On ma obowiązek iść po skrypcie i jest z tego rozliczany. Przykład? Oberwało mi się za to, że pozwoliłem sobie porównać przesyłkę pocztą i kurierem w sposób opisowy, zamiast podawać wyłącznie ceny i termin dostawy. Kolegom obrywa się regularnie za przeskakiwanie jakiegoś elementu skryptu – najczęściej informacji o nagrywaniu rozmowy, której nie da się wcisnąć nigdzie, jeśli klient nie da się poprowadzić jak po sznurku. A Wy nie znacie skryptu, prawda? Nie dziwcie się więc, że na niektóre wasze pytania telemarketer reaguje nagłą zmianą tonu, zająknięciem lub chwilą milczenia. W tej pracy konieczna jest pewna elastyczność, a równocześnie narzucane telemarketerom zasady skutecznie tę elastyczność tępią.
Druga rzecz, która często Was irytuje, to namolność telemarketera. Odpieracie ich konkretnymi, sensownymi argumentami (najczęściej „nie mam pieniędzy”), a oni mimo to szukają dziury w całym i starają się do czegoś Was przekonać. To obowiązkowa cześć rozmowy, tzw. „zbijanie obiekcji”. Telemarketer ma obowiązek Was przegadać, znaleźć dziurę w Waszej argumentacji, nawet, jeśli musi się w tym celu posunąć do absurdu. Standardem są trzy próby przebicia obiekcji – nie wolno odpuścić wcześniej. Toniesz w długach i jesteś terminalnie chory? Na twoim zakupie skorzystają twoje dzieci. Tych tekstów nie wymyślają telemarketerzy – to chory wytwór umysłów rozmaitych speców od marketingu z firm, które akurat wynajmują call center do odwalania brudnej roboty.

Dodatkowym powodem, czemu telemarketerzy są tak uciążliwi, jest system motywacyjny. Prowizja, premia, jak zwał, tak zwał. Pewnie właśnie się krzywicie – no tak, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Powinniście jednak wiedzieć, że od tej premii często zależy opłacalność pracy jako telemarketer. Podstawa wypłaty jest zwykle śmiesznie niska, zwłaszcza, że nie telemarketerzy z reguły zatrudniani są na umowę zlecenie, co pozwala na wyznaczenie podstawy niżej od płacy minimalnej. W tej sytuacji każdy stara się wydusić z pracy jakiekolwiek dodatkowe grosze, a firma wykorzystuje to skrupulatnie, ustalając często nieosiągalne pułapy premii. I tutaj wchodzą dwa parametry, które być może w różnych firmach inaczej się nazywają, ale można je określić jako „efektywność” i „produktywność”.
Efektywność określa, jakim odsetkiem sukcesów może się pochwalić dany pracownik. Jeśli danego dnia dzwoni do dwustu klientów, a wymagany pułap efektywności wynosi 5%, to przynajmniej dziesięciu klientów musi mu ulec. Produktywność z kolei to czas, jaki spędził na linii – niezależnie od tego, czy resztę czasu danego dnia spędził na przerwach, na obijaniu się czy na czekaniu, aż automatyczna centrala połączy go z kolejnym nieszczęśnikiem.
Na projektach sprzedażowych, na których pracowałem, minimalna produktywność wynosiła 38 minut na godzinę. Wbrew pozorom nie jest łatwo ten efekt osiągnąć, jeśli większość rozmów trwa krócej, niż oczekiwanie na kolejne połączenie (zwykle od 5 do 30 sekund). W dodatku aby otrzymać jakąkolwiek premię, trzeba przekroczyć oba pułapy – efektywności i produktywności. Premie naliczane są od sukcesu, a nie od godziny, a ludzie regularnie nie wypracowujący któregoś z pułapów ryzykują odsunięciem od projektu – czyli posłaniem na bezpłatny „urlop”, dopóki nie znajdzie się dla nich kolejny projekt. Biorąc pod uwagę możliwości finansowe i cierpliwość większości klientów, jest to zjawisko bardzo częste. Efekt? Moja ostatnia wypłata nie przekraczała 400 złotych, a równocześnie nieregularność pracy i ogólne wyczerpanie psychiczne utrudniły mi skutecznie szukanie lepiej płatnego zajęcia.

Oddzielną kwestią jest kultura klientów. Telemarketer z zasady musi być grzeczny, kulturalny i znosić wszelkie humory klienta z niezmąconą pogodą ducha – a przynajmniej takie sprawiać wrażenie. Wielu klientów radośnie korzysta z tego i zapomina o podstawowych zasadach dobrego wychowania. Rozumiem, że czasami zalewanie telemarketera potokiem słów jest jedynym sposobem, by uniemożliwić mu dalsze nagabywanie. Rozumiem, że powiedzenie „do widzenia” i odłożenie słuchawki jest telefonicznym odpowiednikiem zamknięcia drzwi przed nosem upierdliwego akwizytora. Ale wyzywanie rozmówcy, zarzucanie mu złodziejstwa, czy oskarżanie go o przewinienia często innej firmy? Serio. Nieraz zdarzało mi się słyszeć, że firma, dla której dzwoniłem, zrobiła ten czy inny przekręt – po czym okazywało się, że to inna, konkurencyjna firma o podobnej nazwie, a klient albo nie słuchał uważnie, gdy się przedstawiałem, albo po prostu w ogóle nie widzi różnicy. W sumie można się tego spodziewać w kraj, w którym ludzie inwestowali w oszukańczy parabank, bo nazywał się podobnie do marki czekolady, ale mimo wszystko jest to frustrujące.
Równie frustrujący jest kontratak absurdem, np. kiedy telemarketer zadaje pytanie retoryczne, będące truizmem, na które jedyną logiczną odpowiedzią jest „tak” - i w odpowiedzi słyszy: „Nie, nie zgadzam się. (cisza) No i co teraz?”, wypowiedziane tonem radosnej bezczelności, pasującym bardziej do zbuntowanego nastolatka, niż do poważnego biznesmena. Możliwe, że to znak czasów – ludzie przyzwyczaili się do złudzenia anonimowości, które daje im Internet, więc przenoszą swoje zachowania także na inne formy komunikacji. Warto być tego świadomym. Zwłaszcza, gdy rozmówca poinformował was o nagrywaniu rozmowy, a wy potwierdziliście swoją tożsamość. Ja wiem – to nagranie nie ma prawa nigdzie wyciec. Ale czy naprawdę chce, żeby gdziekolwiek na świecie istniał zapis jednoznacznie identyfikujący Was jako osoby niekulturalne i niepoważne?

Mógłbym jeszcze długo się rozwodzić nad psim losem telemarketera, ale wtedy artykuł zmieniłby się w litanię żalów pod adresem klientów, zleceniodawców i całego świata. A przecież nie o to chodzi... Chciałbym tylko, żebyście pamiętali, gdy znów zadzwoni do was zastrzeżony numer – ten namolny człowiek po drugiej stronie wcale nie chce was dręczyć. Dlatego jeśli nie spieszycie się nigdzie i nie jesteście wybitnie zajęci, posłuchajcie go chociaż. Odpowiedzcie na kilka pytań, jeśli do niczego was to nie zobowiązuje. Być może dzwoni do Was człowiek, który rzeczywiście zaoferuje Wam coś sensownego i wartościowego – serio, to się zdarza. A jeśli naprawdę nie macie ochoty na rozmowę, to wyraźcie swój brak zainteresowania, zbijcie te nieszczęsne trzy argumenty i pożegnajcie się. Większość telemarketerów rezygnuje, gdy usłyszy „dziękuję, do widzenia”, a uprzejmość naprawdę nic nie kosztuje.

niedziela, 30 czerwca 2013

Obłęd to straszna rzecz...

Najgorszą rzeczą, jaką może powiedzieć pisarz, jest "nie słucham/nie czytam/nie patrzę, bo mnie to nudzi/irytuje/nie interesuje". Nieodzownym elementem opisywania świata - nawet wymyślonego - jest obserwacja. Pisarz, który zamyka się na jakiekolwiek informacje, nawet nieprzyjemne dla siebie, jest pisarzem skończonym, martwym zawodowo, który już nigdy więcej nie stworzy niczego nowego, a jedynie będzie tarzał się w swoim ciepłym, dobrze wyleżanym błotku.

Tym bardziej przykre jest, gdy samemu jest się nie tylko świadkiem, ale wręcz odbiorcą takiej właśnie deklaracji zamknięcia się na świat, w dodatku wygłoszonej w sposób, który kłóci się z wizerunkiem literata jako osoby inteligentnej i kulturalnej.

Od dawna gryzło mnie sumienie, że zaniedbałem się jako czytelnik, że tylu klasyków polskiej fantastyki nie ruszyłem, że może czas nadrobić zaległości. Jedno mogę powiedzieć - zaległości z Lewandowskiego nadrabiać nie zamierzam. Prędzej już kupię z własnej woli wedlowską czekoladę, czego - jak wiedzą moi bliżsi i dalsi znajomi - zadeklarowałem się już nigdy nie robić.

Oswoiłem się już z faktem, że Internet wyzwala w ludziach najniższe pobudki, daje im odwagę do mówienia i robienia rzeczy, na które nie zdecydowaliby się w realnym życiu, a w tych, którzy nawet poza wirtualem są odrażającymi, nie umiejącymi funkcjonować w społeczeństwie psychopatami, daje pewne poczucie bezkarności poprzez złudzenie, że są anonimowi. Nie spodziewałem się jednak, że do podobnych zachowań skłonny jest człowiek bądź co bądź znany sporej rzeszy ludzi - jeśli nie z twórczości, to przynajmniej z nazwiska - w dodatku podpisujący się imieniem i nazwiskiem pod każdym zdaniem, jakie wypluwa wraz z nagromadzonym w głębiach psychiki jadem.

Cóż, najwyraźniej miałem duże zaległości. Z zasady nie interesuję się życiem gwiazd, tak mainstreamowych, jak i tych świecących nad rozmaitymi mniej medialnymi fandomami. Czy też spadających z firmamentu fandomu, jak w tym konkretnym przypadku. Do piątku nie miałem bladego pojęcia, że rzeczony literat jest człowiekiem miernym, małostkowym i odpychającym. Do dzisiejszych wczesnych godzin rannych żyłem też w błogiej nieświadomości, że nie jest to bynajmniej jakaś świeżo wykwitła patologia ducha, lecz coś, co jątrzy się od lat, obrastając kolejnymi warstwami paranoi.

Teraz już wiem. I jak Bonie Dydy, po książki Przewodasa więcej nie sięgnę. Bo jeśli doktor inżynier, miłośnik wybitnie hermetycznych głębi intelektualnych, obraża mnie imiennie z finezją niewiele przerastającą przeciętnego internetowego trolla, to nie widzę powodu, czemu miałbym truć się wytworami jego umysłu. A tym bardziej za nie płacić - a tak się składa, że jestem czytelnikiem starej daty, który literaturę albo wypożycza w bibliotece, albo kupuje w księgarni (tudzież na stoisku z tanią książką).

I pomyśleć, że cała awantura zaczęła się od jednego artykułu na Geekozaurze, w którym autorzy pozwolili sobie skrytykować Lewandowskiego za to, że zarzuca Ćwiekowi nieuczciwą grę - podczas, gdy Ćwiek po prostu jest dobry marketingowo, czego o Lewandowskim w żadnym wypadku powiedzieć nie można. Dowodem ten wpis, bo nie mam w zwyczaju rozpisywać się na tematy, które mnie nie "ruszyły", a jedynie na takie, które zrobiły na mnie wrażenie. W przypadku Konrada T. Lewandowskiego jest to wrażenie wybitnie negatywne, podlane sosem jego paranoi i braku odpowiedzialności względem własnego wizerunku.

sobota, 29 czerwca 2013

I Mistrzostwa Polski w Pochłanianiu Burgerów

I Mistrzostwa Polski w Pochłanianiu Burgerów skończyły się ponad trzy godziny temu i teraz, po wstępnym odchorowaniu, mogę wreszcie coś skrobnąć na ich temat.

Może zacznę od tego, że - może wstyd się przyznać - przy całej mojej miłości do wołowiny po raz pierwszy byłem w przyzwoitym burger barze. Owszem, nic nie przebije moich domowych burgerów, siekanych z troską i przyprawianych z miłością, ale jednak jedzenie z Barn Burger w porównaniu z typowym sieciowym fast foodem stanowi wyższą klasę kulinarną.

Zwykle narzekam, że odruchowo jem za szybko i nie jestem w stanie delektować się smakiem, ale tym razem było to wręcz wskazane. Mistrzostwa polegały na wyścigach w jedzeniu, jeden na jednego, w trybie pucharowym. Przy każdej rundzie serwowano inny typ burgera. Pierwotnie każdy następny burger miał być bardziej ciężkostrawny, ale organizatorzy zlitowali się i na półmetku zaczęli obniżać poprzeczkę. Może i dobrze, bo w finale straszyło nas widmo potrawy o nazwie "Bypass" - 400 gram wołowiny, mnóstwo sera i innych morderców trzustki. Danie pyszne i śmiertelnie niebezpieczne, zwłaszcza po całym dniu obżarstwa.

Przy pierwszym burgerze nastąpiła eksplozja smaku (solidna wołowina i mocno spieczony bekon!), a potem... cóż, potem był już cichy trzask kolejnych przepalających się bezpieczników. Mój instynkt samozachowawczy zaskoczył dopiero po półfinale. W walce o trzecie miejsce spasowałem na początku rundy.

Podobno czwarte miejsce to największa przegrana - no nie wiem, ja i tak czuję się jak mistrz. Dzień był dla mnie szczególnie pomyślny. Do turnieju dostałem się praktycznie na dzikiej karcie; w pierwszej rundzie wygrałem o włos (a raczej o kęs, który utknął mojemu przeciwnikowi w policzku); potem mimo porażki w drugiej rundzie dostałem możliwość przejścia do trzeciej, bo ktoś wymiękł, a ja zrobiłem na organizatorach dobre wrażenie.

Klasę trzymałem przez cały turniej, a spasowałem w chwili, gdy w walce liczyła się bardziej determinacja, niż szybkość. Nie wiedziałem, czy mój konkurent do trzeciego miejsca jest bardziej ode mnie nakręcony na wygraną, ale wiedziałem, że na pewno jest równie zapchany; kiedy mimo wszystko wgryzł się w swojego burgera, ja grzecznie odsunąłem swoją tackę i zgłosiłem walkower (przy okazji uwalniając rywala od konieczności dokończenia jego porcji). Lepszy efekt, niż desperackie ściganie się, który pierwszy zadławi się nadmiarem bułki...

Nagroda pocieszenia była całkiem zacna - zestaw narzędzi do grilla, pełna profeska, łopatka ze swoimi funkcyjnymi krawędziami wygląda jak wyrafinowane narzędzie tortur. Ale i tak największą nagrodą było to, że dotarłem tak daleko. Czwarte miejsce na sześćdziesiąt cztery, w dodatku wtedy, gdy część uczestników po prostu wymiękła pomiędzy rundami i ulotniła się po angielsku... to naprawdę cieszy. Może nie jestem pierwszym Mistrzem Polski, ale Pierwszym Miśkiem jestem i będę.

Druga odsłona Mistrzostw planowana jest na przyszły rok. O ile do Barn Burger planuję czasem wpadać, o ile fundusze pozwolą, to nie planuję walczyć w kolejnych edycjach imprezy. Trzydziestka coraz bliżej, za stary się robię na takie szaleństwa. A teraz idę zaparzyć sobie ziółka na żołądek i cierpieć dalej.

Swoją drogą, nie wybrałem się w końcu na dzisiejszy zombie walk. Nawet bym pasował, ze swoim nieobecnym spojrzeniem i powolnymi z przejedzenia ruchami. Może następnym razem. Bez ponadprogramowego kilograma mięsa w żołądku.

Aha, żeby nie było - może i jestem za stary na takie wariactwa, ale w żadnym wypadku nie żałuję!

środa, 19 czerwca 2013

Negativity Day (pl/en)

Właśnie oderwałem się od dyskusji na facebookowym profilu AntyRadia... Chyba powinienem sobie zrobić wakacje od internetu, bo ilość nienawiści w ludziach po prostu mnie przerasta i przygnębia. Wiem, że ci najgłośniejsi w necie to ekstremiści. Wiem, że "kozak w necie, dupa w świecie". Ale mimo wszystko.
Jestem toksycznym człowiekiem. Jestem zły. Zawsze tuż pod skórą mam gniew, w moich żyłach płynie czysty jad, a moją podstawową, zwierzęcą emocją jest nienawiść. Jestem tego świadomy - i właśnie dlatego staram się uspokajać gniewnych ludzi, nakłaniać wzajemnego zrozumienia, przełamywać bariery i stereotypy. Bo kiedy walczę z cudzym złem, równocześnie walczę z własnym.
I tylko czasem mam takie momenty jak teraz, kiedy zastanawiam się, po co? Po co się wysilam, skoro najwyraźniej lwia część społeczeństwa jest dokładnie taka jak ja - przesiąknięta jadem, odruchowo szukająca powodu do wojny. I w dodatku całkowicie tego nieświadoma, a niekiedy wręcz zadowolona ze swojego ułomnego stanu. Zawsze gotowa usprawiedliwiać zło, bo skoro i tak jest jakieś zło, to może być każde. Stale oceniająca, segregująca, dzieląca ludzi na "swoich" (stale kurcząca się grupka wokół dokonującego podziału, bo kryteria rosną) i "obcych". Swoi do ponownej segregacji, obcy na Madagaskar, do Arabii Saudyjskiej, do Afryki, do Moskwy, do gazu...
W takie dni nie pomagają nawet środki antydepresyjne. To dni, kiedy mam ochotę kupić skrzynkę wódki, kilka pudełek leków nasennych i łopatę, a potem pójść zakopać się gdzieś w lesie, zalać w pestkę i poprawić lekami. Nie żeby umrzeć, tylko z irracjonalną nadzieja (myślenie magiczne rządzi!), że usnę na dość długo, żeby ten cały świat zdążył skoczyć sobie do gardeł, spalić się w atomowym ogniu i dobić resztki pasożytów z gatunku Homo sapiens kilkoma plagami. Tak, chciałbym po prostu przespać apokalipsę i obudzić się sam. A przynajmniej w świecie, gdzie okrucieństwo i nienawiść byłyby uzasadnione przetrwaniem, a nie jakimś szaleństwem, ukrytym pod zgwałconymi hasłami takimi jak "Bóg", "honor", "ojczyzna" czy "społeczeństwo".
Nie ma sensu bronić się przed "cywilizacją śmierci". Nie ma sensu czekać na jej nadejście. My już nią jesteśmy, od dawna.

=+=

Minutes ago, I decided to remove myself from a discussion on a certain radio station's Facebook profile. I feel a growing need to take a long vacation from the Internet altogether, because the amount of negativity and hatred is too much for me to take. I know that the most vocal people on the internet are usually the most extreme cases. That the louder they bark, the smaller they actually are. But still.
I'm a very toxic person. I'm bad to the core. My anger is always right under my skin, my heart pumps vitriol instead of blood and if there is one basic, animal emotion that defines me, it's hatred. I am aware of this. This is also the main reason why I try to calm down other people, to persuade them to understand each other, to break down barriers and stereotypes. When I fight the evil in other people, I fight the one in me, as well.
But there are days like today, when I'm really wondering about the point of all this. What's the use, when most people are just like me - toxic, vile things just waiting for a reason to kill each other. Mostly unaware of their sorry state, sometimes even proud of their mindset. Always allowing a lesser evil, because if greater evils can exist, then it doesn't matter. Always sizing people up, segregating them into "us" and "them". There's less of "us" every day, because as they get reevaluated again, they fail to qualify and instead end up on the other side, among "them". And there is no place for "them" near "us", so they should get the hell out - to Madagascar, Saudi Arabia, Africa, Moscow, the Moon or the gas chambers.
When I look at this farce, even my antidepressants don't work. Instead, I get those strange urges to buy a crate of booze, several packets of sleeping pills and a shovel. To go bunker myself in a forest, drink and pop all that stuff and go to sleep. No, I don't want to die. I want to believe that I would sleep through the world finally biting itself in the ass, through the nuclear fires, plagues and whatever, and that I would wake up completely alone. Or at least in a world where brutality and hatred are the only option for survival, not the easiest choice of lifestyle. Where being cruel is justified in itself, without some perverse masks of "God", "honor", "nation" or "society".
Trying to stave off the "civilization of death" is pointless. We don't have to wait for it. While we strain our eyes to see it coming, it's already here, and it's been that way for a very long time.

wtorek, 18 czerwca 2013

Corpo blues (pl/en)

Po dzisiejszym dniu upokarzającej, bezsensownej harówy doszedłem do jednego wniosku: bycie pokornym i usłużnym to najgorsze, co można zrobić przy poszukiwaniu pracy. Owszem, łatwiej się znajdzie jakieś zatrudnienie - tym "jakimś" jest najczęściej korponiewolnictwo i płaszczenie się przed pierwszym lepszym szmaciarzem, którego taki niewolniczy los ci podstawi w roli klienta. "Klientowi" wolno wszystko - kląć,  obrażać, przerywać, rzucać słuchawką i bezczelnie wykolejać tok rozmowy (na przykład odpowiadając "Nie, i co teraz?" na pytanie, na które jedyną logiczną odpowiedzią będzie zawsze "tak"). Korporobaczkowi wolno tylko trzymać się ustalonych zasad, być grzecznym i co najwyżej słabiutko zaprotestować, kiedy wybryki "klienta" osiągną poziom kwalifikujący się do ciężkiego łomotu korekcyjnego.

Dlatego założyłem sobie szczytny cel: do żadnej następnej pracy nie podchodzić z pozycji suplikanta. Podobno jestem nieprzeciętnie inteligentny i mam sporo naturalnego talentu, więc, do cholery, nie pozwolę już robić z siebie szmaty. Mamy w Polsce rynek pracodawcy, ale tylko dlatego, że pracownicy nie umieją zacisnąć pasa i mierzyć wyżej, niż totalne dno. I co im to daje? I tak jadą na głodowych pensjach, i tak ich całe życie wypełnia praca, bo kredyt, bo ubezpieczenie samochodu, bo długi rosną.

Jeśli twoje długi rosną mimo pracy, to albo żyjesz ponad stan, albo czas poszukać lepszych zarobków. Bo im bardziej urabiasz ręce po łokcie, tym bardziej pracodawca widzi, że ci zależy. A im bardziej to widzi, tym chętniej będzie sobie pozwalał: najpierw dowali huk roboty z wyśrubowanymi normami, a potem powie "sorry, ale nic dla ciebie nie mam" i pośle na dwutygodniowe niepłatne wakacje - za mało czasu, żeby znaleźć coś lepszego, a za dużo, żeby się taki "wypoczynek" opłacał.

Dlatego dosyć. Jestem tu uwiązany na projekcie, ale to mocno ograniczona czasowo smycz, a pierwsze kroki ku nowemu, bardziej zuchwałemu szukaniu pracy już podjąłem. Prawdopodobnie tym razem zostanę potraktowany jako anomalia i olany, ale już wiem, że to lepsza droga, niż lizanie butów każdemu, kto zamacha mi obietnicą roboty przed nosem.

A w razie czego zawsze mam moje małe projekty, które póki co nie przynoszą zysku, ale nadal rokują. Ale o tym już kiedy indziej...

=+=

I'm slowly unwinding after today's hard, pointless, humiliating work and I'm certain about one thing: being humble and subservient is the worst thing you can do while searching for a job. Sure, it's easier to find some ind of employment that way - usually involving corporate slavery and complete humiliation by every single lowlife that happens to be your customer. The type of customer who will insult you, refuse to cooperate, cut in when you're talking, disconnect while you're on the phone, or derail the conversation on purpose (real life example: "a guy answering "no, so whatcha gonna do about it?" when the only logically possible answer to your question is "yes"). The corpoworm you've become is only allowed to follow the rules, smile and nod, swallow the insults and perhaps mildly disagree when the "customer" reaches levels of dickery which in any real life scenario would result in serious bodily harm to the jerkass.

This is why I've decided to try a different approach: from now on, when looking for work, I will do so with dignity. I've been told that I'm more intelligent than the average bear and I supposedly have a talent for learning new skills, so why should I allow potential employers to treat me like regular trash? Sure, employers dominate the job market in Poland and dictate the rules, but only because employees don't have the guts to stand up for themselves and try for anything better. So most just try to get by on half-legal arrangements with less than minimum wage, overworked and depressed, because they have to pay the bills, the loans, the overdue mortgage, whatever.

Here's a hint: if you try to work hard and still get deeper in debt every day, you're doing it wrong - either you're still consuming too much, or you should get a better paid job. Because if you stay in your current hamster wheel, just trying to go faster and faster, then your boss will see your determination and try to squeeze even more out of you. Expect a huge extra workload (extra payment? forget it!) on one week and then an unpaid two weeks' break, because "sorry, we have nothing for you at the moment". And just when you're fed up with waiting and try to find a new job, heads up! "Come in tomorrow, there's a load of work for you to do. No excuses."

Enough is enough. I'm stuck on the current project, but it won't last forever. In fact, we're finishing it this week. Meanwhile, I've already sent out my first job application with a new, self-confident mindset. They might ignore it, or consider me some kind of a freak, but I don't care. Insolent people get ahead where bootlickers get trampled.

And if that doesn't work, I still have a few ideas. Ideas which haven't brought me any profit yet, but who knows?

poniedziałek, 17 czerwca 2013

3...2...1... (en/pl)

Whenever I start a blog, I ask myself the question "What am I going to write about?". Most blogs are usually devoted to a single subject, be it cooking, minimalism, travelling, parties or depressive musings. I tried that formula many times and sooner or later the blog would wither and die, since I had nothing new to write on the subject.
Only lately I realized the reason: most bloggers write about their major passion , or sometimes even the single thing that actually drives their lives. Myself, I'm a jack-of-all-trades. You know the second part, don't you? I have too many interests and too short an attention span to single-mindedly follow one subject. My brain is full of information, sometimes fascinating, mostly useless, which it picked up over the last thirty years. I am also a very impatient person, expecting the results of my actions to be quick, rather than impressive. Most of my blogs withered because I couldn't focus on the subject and lost the drive to submit new content without having any readers. Just once, I would like to change this.
In case you missed it, I just warned you. If you decide to follow this blog, you will find that I just can't focus on a single aspect of my life - there are too many of them. Instead, I will write on the topic which occupies my mind at that moment, be it linguistics, video games, cats or bodypiercing. You'll also see me struggle with at least one language other than my own (actually, you're witnessing it right now) and sometimes I just won't be able to translate what's on my mind. So if you see any weird posts in an alien tongue, don't worry - it's either too hermetic to translate, or I'm just not skilled enough.

=+=

Ilekroć zakładam bloga, najpierw zastanawiam się, o czym właściwie chcę pisać. Blogerzy zwykle skupiają się na konkretnej tematyce - gotowaniu, minimalizmie, podróżach, imprezach czy emieniu się. Moje dotychczasowe blogi były właśnie tematyczne i prędzej czy później umierały śmiercią naturalną, bo brakowało mi weny do tematu.
Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że istnieje fundamentalna różnica między mną, a większością blogerów: oni piszą o swojej głównej pasji, albo wręcz o czymś, co definiuje ich życie. Ja z kolei jestem wielowątkowy, moje zainteresowania są na tyle szerokie, że nie jestem w stanie wyspecjalizować się w czymś konkretnym. Przez trzydzieści lat nazbierałem w mózgu mnóstwo informacji, czasem fascynujących, często bezużytecznych. Jestem też wybitnie niecierpliwy, potrzebuję widzieć efekty swoich działań szybko, nawet jeśli nie są zbyt imponujące; moje blogi umierały dlatego, że nie otrzymywałem żadnego impulsu zwrotnego, który motywowałby mnie do trzymania się tematu. Czas to zmienić.
Nie, nie chodzi o to, że wezmę się w garść, wgryzę się w konkretny temat i będę pisał cokolwiek, chociażby najgorsze bzdety. To nie byłoby uczciwe ani wobec odbiorcy, ani wobec mnie samego. Po prostu zamierzam pisać o tym, co akurat siedzi mi w głowie, a jest tego sporo. Zamierzam też produkować się w obcych językach - angielski będzie pewnie na porządku dziennym.
Już zwątpiliście? Trudno. Wpadnijcie za jakiś czas, może zmienicie zdanie.