niedziela, 30 czerwca 2013

Obłęd to straszna rzecz...

Najgorszą rzeczą, jaką może powiedzieć pisarz, jest "nie słucham/nie czytam/nie patrzę, bo mnie to nudzi/irytuje/nie interesuje". Nieodzownym elementem opisywania świata - nawet wymyślonego - jest obserwacja. Pisarz, który zamyka się na jakiekolwiek informacje, nawet nieprzyjemne dla siebie, jest pisarzem skończonym, martwym zawodowo, który już nigdy więcej nie stworzy niczego nowego, a jedynie będzie tarzał się w swoim ciepłym, dobrze wyleżanym błotku.

Tym bardziej przykre jest, gdy samemu jest się nie tylko świadkiem, ale wręcz odbiorcą takiej właśnie deklaracji zamknięcia się na świat, w dodatku wygłoszonej w sposób, który kłóci się z wizerunkiem literata jako osoby inteligentnej i kulturalnej.

Od dawna gryzło mnie sumienie, że zaniedbałem się jako czytelnik, że tylu klasyków polskiej fantastyki nie ruszyłem, że może czas nadrobić zaległości. Jedno mogę powiedzieć - zaległości z Lewandowskiego nadrabiać nie zamierzam. Prędzej już kupię z własnej woli wedlowską czekoladę, czego - jak wiedzą moi bliżsi i dalsi znajomi - zadeklarowałem się już nigdy nie robić.

Oswoiłem się już z faktem, że Internet wyzwala w ludziach najniższe pobudki, daje im odwagę do mówienia i robienia rzeczy, na które nie zdecydowaliby się w realnym życiu, a w tych, którzy nawet poza wirtualem są odrażającymi, nie umiejącymi funkcjonować w społeczeństwie psychopatami, daje pewne poczucie bezkarności poprzez złudzenie, że są anonimowi. Nie spodziewałem się jednak, że do podobnych zachowań skłonny jest człowiek bądź co bądź znany sporej rzeszy ludzi - jeśli nie z twórczości, to przynajmniej z nazwiska - w dodatku podpisujący się imieniem i nazwiskiem pod każdym zdaniem, jakie wypluwa wraz z nagromadzonym w głębiach psychiki jadem.

Cóż, najwyraźniej miałem duże zaległości. Z zasady nie interesuję się życiem gwiazd, tak mainstreamowych, jak i tych świecących nad rozmaitymi mniej medialnymi fandomami. Czy też spadających z firmamentu fandomu, jak w tym konkretnym przypadku. Do piątku nie miałem bladego pojęcia, że rzeczony literat jest człowiekiem miernym, małostkowym i odpychającym. Do dzisiejszych wczesnych godzin rannych żyłem też w błogiej nieświadomości, że nie jest to bynajmniej jakaś świeżo wykwitła patologia ducha, lecz coś, co jątrzy się od lat, obrastając kolejnymi warstwami paranoi.

Teraz już wiem. I jak Bonie Dydy, po książki Przewodasa więcej nie sięgnę. Bo jeśli doktor inżynier, miłośnik wybitnie hermetycznych głębi intelektualnych, obraża mnie imiennie z finezją niewiele przerastającą przeciętnego internetowego trolla, to nie widzę powodu, czemu miałbym truć się wytworami jego umysłu. A tym bardziej za nie płacić - a tak się składa, że jestem czytelnikiem starej daty, który literaturę albo wypożycza w bibliotece, albo kupuje w księgarni (tudzież na stoisku z tanią książką).

I pomyśleć, że cała awantura zaczęła się od jednego artykułu na Geekozaurze, w którym autorzy pozwolili sobie skrytykować Lewandowskiego za to, że zarzuca Ćwiekowi nieuczciwą grę - podczas, gdy Ćwiek po prostu jest dobry marketingowo, czego o Lewandowskim w żadnym wypadku powiedzieć nie można. Dowodem ten wpis, bo nie mam w zwyczaju rozpisywać się na tematy, które mnie nie "ruszyły", a jedynie na takie, które zrobiły na mnie wrażenie. W przypadku Konrada T. Lewandowskiego jest to wrażenie wybitnie negatywne, podlane sosem jego paranoi i braku odpowiedzialności względem własnego wizerunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz