sobota, 29 czerwca 2013

I Mistrzostwa Polski w Pochłanianiu Burgerów

I Mistrzostwa Polski w Pochłanianiu Burgerów skończyły się ponad trzy godziny temu i teraz, po wstępnym odchorowaniu, mogę wreszcie coś skrobnąć na ich temat.

Może zacznę od tego, że - może wstyd się przyznać - przy całej mojej miłości do wołowiny po raz pierwszy byłem w przyzwoitym burger barze. Owszem, nic nie przebije moich domowych burgerów, siekanych z troską i przyprawianych z miłością, ale jednak jedzenie z Barn Burger w porównaniu z typowym sieciowym fast foodem stanowi wyższą klasę kulinarną.

Zwykle narzekam, że odruchowo jem za szybko i nie jestem w stanie delektować się smakiem, ale tym razem było to wręcz wskazane. Mistrzostwa polegały na wyścigach w jedzeniu, jeden na jednego, w trybie pucharowym. Przy każdej rundzie serwowano inny typ burgera. Pierwotnie każdy następny burger miał być bardziej ciężkostrawny, ale organizatorzy zlitowali się i na półmetku zaczęli obniżać poprzeczkę. Może i dobrze, bo w finale straszyło nas widmo potrawy o nazwie "Bypass" - 400 gram wołowiny, mnóstwo sera i innych morderców trzustki. Danie pyszne i śmiertelnie niebezpieczne, zwłaszcza po całym dniu obżarstwa.

Przy pierwszym burgerze nastąpiła eksplozja smaku (solidna wołowina i mocno spieczony bekon!), a potem... cóż, potem był już cichy trzask kolejnych przepalających się bezpieczników. Mój instynkt samozachowawczy zaskoczył dopiero po półfinale. W walce o trzecie miejsce spasowałem na początku rundy.

Podobno czwarte miejsce to największa przegrana - no nie wiem, ja i tak czuję się jak mistrz. Dzień był dla mnie szczególnie pomyślny. Do turnieju dostałem się praktycznie na dzikiej karcie; w pierwszej rundzie wygrałem o włos (a raczej o kęs, który utknął mojemu przeciwnikowi w policzku); potem mimo porażki w drugiej rundzie dostałem możliwość przejścia do trzeciej, bo ktoś wymiękł, a ja zrobiłem na organizatorach dobre wrażenie.

Klasę trzymałem przez cały turniej, a spasowałem w chwili, gdy w walce liczyła się bardziej determinacja, niż szybkość. Nie wiedziałem, czy mój konkurent do trzeciego miejsca jest bardziej ode mnie nakręcony na wygraną, ale wiedziałem, że na pewno jest równie zapchany; kiedy mimo wszystko wgryzł się w swojego burgera, ja grzecznie odsunąłem swoją tackę i zgłosiłem walkower (przy okazji uwalniając rywala od konieczności dokończenia jego porcji). Lepszy efekt, niż desperackie ściganie się, który pierwszy zadławi się nadmiarem bułki...

Nagroda pocieszenia była całkiem zacna - zestaw narzędzi do grilla, pełna profeska, łopatka ze swoimi funkcyjnymi krawędziami wygląda jak wyrafinowane narzędzie tortur. Ale i tak największą nagrodą było to, że dotarłem tak daleko. Czwarte miejsce na sześćdziesiąt cztery, w dodatku wtedy, gdy część uczestników po prostu wymiękła pomiędzy rundami i ulotniła się po angielsku... to naprawdę cieszy. Może nie jestem pierwszym Mistrzem Polski, ale Pierwszym Miśkiem jestem i będę.

Druga odsłona Mistrzostw planowana jest na przyszły rok. O ile do Barn Burger planuję czasem wpadać, o ile fundusze pozwolą, to nie planuję walczyć w kolejnych edycjach imprezy. Trzydziestka coraz bliżej, za stary się robię na takie szaleństwa. A teraz idę zaparzyć sobie ziółka na żołądek i cierpieć dalej.

Swoją drogą, nie wybrałem się w końcu na dzisiejszy zombie walk. Nawet bym pasował, ze swoim nieobecnym spojrzeniem i powolnymi z przejedzenia ruchami. Może następnym razem. Bez ponadprogramowego kilograma mięsa w żołądku.

Aha, żeby nie było - może i jestem za stary na takie wariactwa, ale w żadnym wypadku nie żałuję!

1 komentarz:

  1. A tutaj relacja z bloga "Wygrywam z Anoreksją":
    http://wygrywamzanoreksja.pl/jemy-i-pijemy/i-mistrzostwa-polski-w-pochlanianiu-burgerow-barn-burger-warszawa/
    Na ostatnim zdjęciu moja nieprzystojna facjata...

    OdpowiedzUsuń