Otwieram dziś na śniadanie serek Pilos (jak widać, na dwa dni przed datą przydatności do spożycia) i wita mnie widok pleśni, radośnie machającej do mnie strzępkami grzybni i wołającej "Dzień dobry, śpiochu!".
Miałem dużo szczęścia, że już wstawiłem kawę - ta czynność zawsze mnie trochę budzi - bo inaczej pewnie nic bym nie zauważył i w trybie zombie wysmarował tym paskudztwem kanapki dla Ani.
Przypominam - data przydatności do spożycia to nie jest jakaś magiczna bariera, po której żywność nagle się psuje. Data ważności to gwarancja ze strony producenta (a co za tym idzie, także sprzedawcy), że do tego a tego dnia żywność na 100% nie będzie zepsuta, a potem nie biorą odpowiedzialności. Jak widać, serek (kupiony kilka dni temu i grzecznie leżakujący w lodówce) jakoś nie dożył do tej daty.
Zwykle chwalę Lidla za przyzwoitą jakość (zwłaszcza, że cenowo konkurują z Biedrą), więc nieroztropnie wyrzuciłem paragon po zakupach. W końcu zawsze wszystko było OK, więc czemu mam paranoicznie gromadzić makulaturę? A tu taki klops... I co teraz? Mam zmienić przyzwyczajenia i zacząć przypinać paragony na lodówce, celem szczegółowego kontrolowania przydatności do spożycia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz