Najgorszą rzeczą, jaką może powiedzieć pisarz, jest "nie słucham/nie czytam/nie patrzę, bo mnie to nudzi/irytuje/nie interesuje". Nieodzownym elementem opisywania świata - nawet wymyślonego - jest obserwacja. Pisarz, który zamyka się na jakiekolwiek informacje, nawet nieprzyjemne dla siebie, jest pisarzem skończonym, martwym zawodowo, który już nigdy więcej nie stworzy niczego nowego, a jedynie będzie tarzał się w swoim ciepłym, dobrze wyleżanym błotku.
Tym bardziej przykre jest, gdy samemu jest się nie tylko świadkiem, ale wręcz odbiorcą takiej właśnie deklaracji zamknięcia się na świat, w dodatku wygłoszonej w sposób, który kłóci się z wizerunkiem literata jako osoby inteligentnej i kulturalnej.
Od dawna gryzło mnie sumienie, że zaniedbałem się jako czytelnik, że tylu klasyków polskiej fantastyki nie ruszyłem, że może czas nadrobić zaległości. Jedno mogę powiedzieć - zaległości z Lewandowskiego nadrabiać nie zamierzam. Prędzej już kupię z własnej woli wedlowską czekoladę, czego - jak wiedzą moi bliżsi i dalsi znajomi - zadeklarowałem się już nigdy nie robić.
Oswoiłem się już z faktem, że Internet wyzwala w ludziach najniższe pobudki, daje im odwagę do mówienia i robienia rzeczy, na które nie zdecydowaliby się w realnym życiu, a w tych, którzy nawet poza wirtualem są odrażającymi, nie umiejącymi funkcjonować w społeczeństwie psychopatami, daje pewne poczucie bezkarności poprzez złudzenie, że są anonimowi. Nie spodziewałem się jednak, że do podobnych zachowań skłonny jest człowiek bądź co bądź znany sporej rzeszy ludzi - jeśli nie z twórczości, to przynajmniej z nazwiska - w dodatku podpisujący się imieniem i nazwiskiem pod każdym zdaniem, jakie wypluwa wraz z nagromadzonym w głębiach psychiki jadem.
Cóż, najwyraźniej miałem duże zaległości. Z zasady nie interesuję się życiem gwiazd, tak mainstreamowych, jak i tych świecących nad rozmaitymi mniej medialnymi fandomami. Czy też spadających z firmamentu fandomu, jak w tym konkretnym przypadku. Do piątku nie miałem bladego pojęcia, że rzeczony literat jest człowiekiem miernym, małostkowym i odpychającym. Do dzisiejszych wczesnych godzin rannych żyłem też w błogiej nieświadomości, że nie jest to bynajmniej jakaś świeżo wykwitła patologia ducha, lecz coś, co jątrzy się od lat, obrastając kolejnymi warstwami paranoi.
Teraz już wiem. I jak Bonie Dydy, po książki Przewodasa więcej nie sięgnę. Bo jeśli doktor inżynier, miłośnik wybitnie hermetycznych głębi intelektualnych, obraża mnie imiennie z finezją niewiele przerastającą przeciętnego internetowego trolla, to nie widzę powodu, czemu miałbym truć się wytworami jego umysłu. A tym bardziej za nie płacić - a tak się składa, że jestem czytelnikiem starej daty, który literaturę albo wypożycza w bibliotece, albo kupuje w księgarni (tudzież na stoisku z tanią książką).
I pomyśleć, że cała awantura zaczęła się od jednego artykułu na Geekozaurze, w którym autorzy pozwolili sobie skrytykować Lewandowskiego za to, że zarzuca Ćwiekowi nieuczciwą grę - podczas, gdy Ćwiek po prostu jest dobry marketingowo, czego o Lewandowskim w żadnym wypadku powiedzieć nie można. Dowodem ten wpis, bo nie mam w zwyczaju rozpisywać się na tematy, które mnie nie "ruszyły", a jedynie na takie, które zrobiły na mnie wrażenie. W przypadku Konrada T. Lewandowskiego jest to wrażenie wybitnie negatywne, podlane sosem jego paranoi i braku odpowiedzialności względem własnego wizerunku.
niedziela, 30 czerwca 2013
sobota, 29 czerwca 2013
I Mistrzostwa Polski w Pochłanianiu Burgerów
I Mistrzostwa Polski w Pochłanianiu Burgerów skończyły się ponad trzy godziny temu i teraz, po wstępnym odchorowaniu, mogę wreszcie coś skrobnąć na ich temat.
Może zacznę od tego, że - może wstyd się przyznać - przy całej mojej miłości do wołowiny po raz pierwszy byłem w przyzwoitym burger barze. Owszem, nic nie przebije moich domowych burgerów, siekanych z troską i przyprawianych z miłością, ale jednak jedzenie z Barn Burger w porównaniu z typowym sieciowym fast foodem stanowi wyższą klasę kulinarną.
Zwykle narzekam, że odruchowo jem za szybko i nie jestem w stanie delektować się smakiem, ale tym razem było to wręcz wskazane. Mistrzostwa polegały na wyścigach w jedzeniu, jeden na jednego, w trybie pucharowym. Przy każdej rundzie serwowano inny typ burgera. Pierwotnie każdy następny burger miał być bardziej ciężkostrawny, ale organizatorzy zlitowali się i na półmetku zaczęli obniżać poprzeczkę. Może i dobrze, bo w finale straszyło nas widmo potrawy o nazwie "Bypass" - 400 gram wołowiny, mnóstwo sera i innych morderców trzustki. Danie pyszne i śmiertelnie niebezpieczne, zwłaszcza po całym dniu obżarstwa.
Przy pierwszym burgerze nastąpiła eksplozja smaku (solidna wołowina i mocno spieczony bekon!), a potem... cóż, potem był już cichy trzask kolejnych przepalających się bezpieczników. Mój instynkt samozachowawczy zaskoczył dopiero po półfinale. W walce o trzecie miejsce spasowałem na początku rundy.
Podobno czwarte miejsce to największa przegrana - no nie wiem, ja i tak czuję się jak mistrz. Dzień był dla mnie szczególnie pomyślny. Do turnieju dostałem się praktycznie na dzikiej karcie; w pierwszej rundzie wygrałem o włos (a raczej o kęs, który utknął mojemu przeciwnikowi w policzku); potem mimo porażki w drugiej rundzie dostałem możliwość przejścia do trzeciej, bo ktoś wymiękł, a ja zrobiłem na organizatorach dobre wrażenie.
Klasę trzymałem przez cały turniej, a spasowałem w chwili, gdy w walce liczyła się bardziej determinacja, niż szybkość. Nie wiedziałem, czy mój konkurent do trzeciego miejsca jest bardziej ode mnie nakręcony na wygraną, ale wiedziałem, że na pewno jest równie zapchany; kiedy mimo wszystko wgryzł się w swojego burgera, ja grzecznie odsunąłem swoją tackę i zgłosiłem walkower (przy okazji uwalniając rywala od konieczności dokończenia jego porcji). Lepszy efekt, niż desperackie ściganie się, który pierwszy zadławi się nadmiarem bułki...
Nagroda pocieszenia była całkiem zacna - zestaw narzędzi do grilla, pełna profeska, łopatka ze swoimi funkcyjnymi krawędziami wygląda jak wyrafinowane narzędzie tortur. Ale i tak największą nagrodą było to, że dotarłem tak daleko. Czwarte miejsce na sześćdziesiąt cztery, w dodatku wtedy, gdy część uczestników po prostu wymiękła pomiędzy rundami i ulotniła się po angielsku... to naprawdę cieszy. Może nie jestem pierwszym Mistrzem Polski, ale Pierwszym Miśkiem jestem i będę.
Druga odsłona Mistrzostw planowana jest na przyszły rok. O ile do Barn Burger planuję czasem wpadać, o ile fundusze pozwolą, to nie planuję walczyć w kolejnych edycjach imprezy. Trzydziestka coraz bliżej, za stary się robię na takie szaleństwa. A teraz idę zaparzyć sobie ziółka na żołądek i cierpieć dalej.
Swoją drogą, nie wybrałem się w końcu na dzisiejszy zombie walk. Nawet bym pasował, ze swoim nieobecnym spojrzeniem i powolnymi z przejedzenia ruchami. Może następnym razem. Bez ponadprogramowego kilograma mięsa w żołądku.
Aha, żeby nie było - może i jestem za stary na takie wariactwa, ale w żadnym wypadku nie żałuję!
Może zacznę od tego, że - może wstyd się przyznać - przy całej mojej miłości do wołowiny po raz pierwszy byłem w przyzwoitym burger barze. Owszem, nic nie przebije moich domowych burgerów, siekanych z troską i przyprawianych z miłością, ale jednak jedzenie z Barn Burger w porównaniu z typowym sieciowym fast foodem stanowi wyższą klasę kulinarną.
Zwykle narzekam, że odruchowo jem za szybko i nie jestem w stanie delektować się smakiem, ale tym razem było to wręcz wskazane. Mistrzostwa polegały na wyścigach w jedzeniu, jeden na jednego, w trybie pucharowym. Przy każdej rundzie serwowano inny typ burgera. Pierwotnie każdy następny burger miał być bardziej ciężkostrawny, ale organizatorzy zlitowali się i na półmetku zaczęli obniżać poprzeczkę. Może i dobrze, bo w finale straszyło nas widmo potrawy o nazwie "Bypass" - 400 gram wołowiny, mnóstwo sera i innych morderców trzustki. Danie pyszne i śmiertelnie niebezpieczne, zwłaszcza po całym dniu obżarstwa.
Przy pierwszym burgerze nastąpiła eksplozja smaku (solidna wołowina i mocno spieczony bekon!), a potem... cóż, potem był już cichy trzask kolejnych przepalających się bezpieczników. Mój instynkt samozachowawczy zaskoczył dopiero po półfinale. W walce o trzecie miejsce spasowałem na początku rundy.
Podobno czwarte miejsce to największa przegrana - no nie wiem, ja i tak czuję się jak mistrz. Dzień był dla mnie szczególnie pomyślny. Do turnieju dostałem się praktycznie na dzikiej karcie; w pierwszej rundzie wygrałem o włos (a raczej o kęs, który utknął mojemu przeciwnikowi w policzku); potem mimo porażki w drugiej rundzie dostałem możliwość przejścia do trzeciej, bo ktoś wymiękł, a ja zrobiłem na organizatorach dobre wrażenie.
Klasę trzymałem przez cały turniej, a spasowałem w chwili, gdy w walce liczyła się bardziej determinacja, niż szybkość. Nie wiedziałem, czy mój konkurent do trzeciego miejsca jest bardziej ode mnie nakręcony na wygraną, ale wiedziałem, że na pewno jest równie zapchany; kiedy mimo wszystko wgryzł się w swojego burgera, ja grzecznie odsunąłem swoją tackę i zgłosiłem walkower (przy okazji uwalniając rywala od konieczności dokończenia jego porcji). Lepszy efekt, niż desperackie ściganie się, który pierwszy zadławi się nadmiarem bułki...
Nagroda pocieszenia była całkiem zacna - zestaw narzędzi do grilla, pełna profeska, łopatka ze swoimi funkcyjnymi krawędziami wygląda jak wyrafinowane narzędzie tortur. Ale i tak największą nagrodą było to, że dotarłem tak daleko. Czwarte miejsce na sześćdziesiąt cztery, w dodatku wtedy, gdy część uczestników po prostu wymiękła pomiędzy rundami i ulotniła się po angielsku... to naprawdę cieszy. Może nie jestem pierwszym Mistrzem Polski, ale Pierwszym Miśkiem jestem i będę.
Druga odsłona Mistrzostw planowana jest na przyszły rok. O ile do Barn Burger planuję czasem wpadać, o ile fundusze pozwolą, to nie planuję walczyć w kolejnych edycjach imprezy. Trzydziestka coraz bliżej, za stary się robię na takie szaleństwa. A teraz idę zaparzyć sobie ziółka na żołądek i cierpieć dalej.
Swoją drogą, nie wybrałem się w końcu na dzisiejszy zombie walk. Nawet bym pasował, ze swoim nieobecnym spojrzeniem i powolnymi z przejedzenia ruchami. Może następnym razem. Bez ponadprogramowego kilograma mięsa w żołądku.
Aha, żeby nie było - może i jestem za stary na takie wariactwa, ale w żadnym wypadku nie żałuję!
środa, 19 czerwca 2013
Negativity Day (pl/en)
Właśnie oderwałem się od dyskusji na facebookowym profilu AntyRadia... Chyba powinienem sobie zrobić wakacje od internetu, bo ilość nienawiści w ludziach po prostu mnie przerasta i przygnębia. Wiem, że ci najgłośniejsi w necie to ekstremiści. Wiem, że "kozak w necie, dupa w świecie". Ale mimo wszystko.
Jestem toksycznym człowiekiem. Jestem zły. Zawsze tuż pod skórą mam gniew, w moich żyłach płynie czysty jad, a moją podstawową, zwierzęcą emocją jest nienawiść. Jestem tego świadomy - i właśnie dlatego staram się uspokajać gniewnych ludzi, nakłaniać wzajemnego zrozumienia, przełamywać bariery i stereotypy. Bo kiedy walczę z cudzym złem, równocześnie walczę z własnym.
I tylko czasem mam takie momenty jak teraz, kiedy zastanawiam się, po co? Po co się wysilam, skoro najwyraźniej lwia część społeczeństwa jest dokładnie taka jak ja - przesiąknięta jadem, odruchowo szukająca powodu do wojny. I w dodatku całkowicie tego nieświadoma, a niekiedy wręcz zadowolona ze swojego ułomnego stanu. Zawsze gotowa usprawiedliwiać zło, bo skoro i tak jest jakieś zło, to może być każde. Stale oceniająca, segregująca, dzieląca ludzi na "swoich" (stale kurcząca się grupka wokół dokonującego podziału, bo kryteria rosną) i "obcych". Swoi do ponownej segregacji, obcy na Madagaskar, do Arabii Saudyjskiej, do Afryki, do Moskwy, do gazu...
W takie dni nie pomagają nawet środki antydepresyjne. To dni, kiedy mam ochotę kupić skrzynkę wódki, kilka pudełek leków nasennych i łopatę, a potem pójść zakopać się gdzieś w lesie, zalać w pestkę i poprawić lekami. Nie żeby umrzeć, tylko z irracjonalną nadzieja (myślenie magiczne rządzi!), że usnę na dość długo, żeby ten cały świat zdążył skoczyć sobie do gardeł, spalić się w atomowym ogniu i dobić resztki pasożytów z gatunku Homo sapiens kilkoma plagami. Tak, chciałbym po prostu przespać apokalipsę i obudzić się sam. A przynajmniej w świecie, gdzie okrucieństwo i nienawiść byłyby uzasadnione przetrwaniem, a nie jakimś szaleństwem, ukrytym pod zgwałconymi hasłami takimi jak "Bóg", "honor", "ojczyzna" czy "społeczeństwo".
Nie ma sensu bronić się przed "cywilizacją śmierci". Nie ma sensu czekać na jej nadejście. My już nią jesteśmy, od dawna.
=+=
Minutes ago, I decided to remove myself from a discussion on a certain radio station's Facebook profile. I feel a growing need to take a long vacation from the Internet altogether, because the amount of negativity and hatred is too much for me to take. I know that the most vocal people on the internet are usually the most extreme cases. That the louder they bark, the smaller they actually are. But still.
I'm a very toxic person. I'm bad to the core. My anger is always right under my skin, my heart pumps vitriol instead of blood and if there is one basic, animal emotion that defines me, it's hatred. I am aware of this. This is also the main reason why I try to calm down other people, to persuade them to understand each other, to break down barriers and stereotypes. When I fight the evil in other people, I fight the one in me, as well.
But there are days like today, when I'm really wondering about the point of all this. What's the use, when most people are just like me - toxic, vile things just waiting for a reason to kill each other. Mostly unaware of their sorry state, sometimes even proud of their mindset. Always allowing a lesser evil, because if greater evils can exist, then it doesn't matter. Always sizing people up, segregating them into "us" and "them". There's less of "us" every day, because as they get reevaluated again, they fail to qualify and instead end up on the other side, among "them". And there is no place for "them" near "us", so they should get the hell out - to Madagascar, Saudi Arabia, Africa, Moscow, the Moon or the gas chambers.
When I look at this farce, even my antidepressants don't work. Instead, I get those strange urges to buy a crate of booze, several packets of sleeping pills and a shovel. To go bunker myself in a forest, drink and pop all that stuff and go to sleep. No, I don't want to die. I want to believe that I would sleep through the world finally biting itself in the ass, through the nuclear fires, plagues and whatever, and that I would wake up completely alone. Or at least in a world where brutality and hatred are the only option for survival, not the easiest choice of lifestyle. Where being cruel is justified in itself, without some perverse masks of "God", "honor", "nation" or "society".
Trying to stave off the "civilization of death" is pointless. We don't have to wait for it. While we strain our eyes to see it coming, it's already here, and it's been that way for a very long time.
Jestem toksycznym człowiekiem. Jestem zły. Zawsze tuż pod skórą mam gniew, w moich żyłach płynie czysty jad, a moją podstawową, zwierzęcą emocją jest nienawiść. Jestem tego świadomy - i właśnie dlatego staram się uspokajać gniewnych ludzi, nakłaniać wzajemnego zrozumienia, przełamywać bariery i stereotypy. Bo kiedy walczę z cudzym złem, równocześnie walczę z własnym.
I tylko czasem mam takie momenty jak teraz, kiedy zastanawiam się, po co? Po co się wysilam, skoro najwyraźniej lwia część społeczeństwa jest dokładnie taka jak ja - przesiąknięta jadem, odruchowo szukająca powodu do wojny. I w dodatku całkowicie tego nieświadoma, a niekiedy wręcz zadowolona ze swojego ułomnego stanu. Zawsze gotowa usprawiedliwiać zło, bo skoro i tak jest jakieś zło, to może być każde. Stale oceniająca, segregująca, dzieląca ludzi na "swoich" (stale kurcząca się grupka wokół dokonującego podziału, bo kryteria rosną) i "obcych". Swoi do ponownej segregacji, obcy na Madagaskar, do Arabii Saudyjskiej, do Afryki, do Moskwy, do gazu...
W takie dni nie pomagają nawet środki antydepresyjne. To dni, kiedy mam ochotę kupić skrzynkę wódki, kilka pudełek leków nasennych i łopatę, a potem pójść zakopać się gdzieś w lesie, zalać w pestkę i poprawić lekami. Nie żeby umrzeć, tylko z irracjonalną nadzieja (myślenie magiczne rządzi!), że usnę na dość długo, żeby ten cały świat zdążył skoczyć sobie do gardeł, spalić się w atomowym ogniu i dobić resztki pasożytów z gatunku Homo sapiens kilkoma plagami. Tak, chciałbym po prostu przespać apokalipsę i obudzić się sam. A przynajmniej w świecie, gdzie okrucieństwo i nienawiść byłyby uzasadnione przetrwaniem, a nie jakimś szaleństwem, ukrytym pod zgwałconymi hasłami takimi jak "Bóg", "honor", "ojczyzna" czy "społeczeństwo".
Nie ma sensu bronić się przed "cywilizacją śmierci". Nie ma sensu czekać na jej nadejście. My już nią jesteśmy, od dawna.
=+=
Minutes ago, I decided to remove myself from a discussion on a certain radio station's Facebook profile. I feel a growing need to take a long vacation from the Internet altogether, because the amount of negativity and hatred is too much for me to take. I know that the most vocal people on the internet are usually the most extreme cases. That the louder they bark, the smaller they actually are. But still.
I'm a very toxic person. I'm bad to the core. My anger is always right under my skin, my heart pumps vitriol instead of blood and if there is one basic, animal emotion that defines me, it's hatred. I am aware of this. This is also the main reason why I try to calm down other people, to persuade them to understand each other, to break down barriers and stereotypes. When I fight the evil in other people, I fight the one in me, as well.
But there are days like today, when I'm really wondering about the point of all this. What's the use, when most people are just like me - toxic, vile things just waiting for a reason to kill each other. Mostly unaware of their sorry state, sometimes even proud of their mindset. Always allowing a lesser evil, because if greater evils can exist, then it doesn't matter. Always sizing people up, segregating them into "us" and "them". There's less of "us" every day, because as they get reevaluated again, they fail to qualify and instead end up on the other side, among "them". And there is no place for "them" near "us", so they should get the hell out - to Madagascar, Saudi Arabia, Africa, Moscow, the Moon or the gas chambers.
When I look at this farce, even my antidepressants don't work. Instead, I get those strange urges to buy a crate of booze, several packets of sleeping pills and a shovel. To go bunker myself in a forest, drink and pop all that stuff and go to sleep. No, I don't want to die. I want to believe that I would sleep through the world finally biting itself in the ass, through the nuclear fires, plagues and whatever, and that I would wake up completely alone. Or at least in a world where brutality and hatred are the only option for survival, not the easiest choice of lifestyle. Where being cruel is justified in itself, without some perverse masks of "God", "honor", "nation" or "society".
Trying to stave off the "civilization of death" is pointless. We don't have to wait for it. While we strain our eyes to see it coming, it's already here, and it's been that way for a very long time.
wtorek, 18 czerwca 2013
Corpo blues (pl/en)
Po dzisiejszym dniu upokarzającej, bezsensownej harówy doszedłem do jednego wniosku: bycie pokornym i usłużnym to najgorsze, co można zrobić przy poszukiwaniu pracy. Owszem, łatwiej się znajdzie jakieś zatrudnienie - tym "jakimś" jest najczęściej korponiewolnictwo i płaszczenie się przed pierwszym lepszym szmaciarzem, którego taki niewolniczy los ci podstawi w roli klienta. "Klientowi" wolno wszystko - kląć, obrażać, przerywać, rzucać słuchawką i bezczelnie wykolejać tok rozmowy (na przykład odpowiadając "Nie, i co teraz?" na pytanie, na które jedyną logiczną odpowiedzią będzie zawsze "tak"). Korporobaczkowi wolno tylko trzymać się ustalonych zasad, być grzecznym i co najwyżej słabiutko zaprotestować, kiedy wybryki "klienta" osiągną poziom kwalifikujący się do ciężkiego łomotu korekcyjnego.
Dlatego założyłem sobie szczytny cel: do żadnej następnej pracy nie podchodzić z pozycji suplikanta. Podobno jestem nieprzeciętnie inteligentny i mam sporo naturalnego talentu, więc, do cholery, nie pozwolę już robić z siebie szmaty. Mamy w Polsce rynek pracodawcy, ale tylko dlatego, że pracownicy nie umieją zacisnąć pasa i mierzyć wyżej, niż totalne dno. I co im to daje? I tak jadą na głodowych pensjach, i tak ich całe życie wypełnia praca, bo kredyt, bo ubezpieczenie samochodu, bo długi rosną.
Jeśli twoje długi rosną mimo pracy, to albo żyjesz ponad stan, albo czas poszukać lepszych zarobków. Bo im bardziej urabiasz ręce po łokcie, tym bardziej pracodawca widzi, że ci zależy. A im bardziej to widzi, tym chętniej będzie sobie pozwalał: najpierw dowali huk roboty z wyśrubowanymi normami, a potem powie "sorry, ale nic dla ciebie nie mam" i pośle na dwutygodniowe niepłatne wakacje - za mało czasu, żeby znaleźć coś lepszego, a za dużo, żeby się taki "wypoczynek" opłacał.
Dlatego dosyć. Jestem tu uwiązany na projekcie, ale to mocno ograniczona czasowo smycz, a pierwsze kroki ku nowemu, bardziej zuchwałemu szukaniu pracy już podjąłem. Prawdopodobnie tym razem zostanę potraktowany jako anomalia i olany, ale już wiem, że to lepsza droga, niż lizanie butów każdemu, kto zamacha mi obietnicą roboty przed nosem.
A w razie czego zawsze mam moje małe projekty, które póki co nie przynoszą zysku, ale nadal rokują. Ale o tym już kiedy indziej...
=+=
I'm slowly unwinding after today's hard, pointless, humiliating work and I'm certain about one thing: being humble and subservient is the worst thing you can do while searching for a job. Sure, it's easier to find some ind of employment that way - usually involving corporate slavery and complete humiliation by every single lowlife that happens to be your customer. The type of customer who will insult you, refuse to cooperate, cut in when you're talking, disconnect while you're on the phone, or derail the conversation on purpose (real life example: "a guy answering "no, so whatcha gonna do about it?" when the only logically possible answer to your question is "yes"). The corpoworm you've become is only allowed to follow the rules, smile and nod, swallow the insults and perhaps mildly disagree when the "customer" reaches levels of dickery which in any real life scenario would result in serious bodily harm to the jerkass.
This is why I've decided to try a different approach: from now on, when looking for work, I will do so with dignity. I've been told that I'm more intelligent than the average bear and I supposedly have a talent for learning new skills, so why should I allow potential employers to treat me like regular trash? Sure, employers dominate the job market in Poland and dictate the rules, but only because employees don't have the guts to stand up for themselves and try for anything better. So most just try to get by on half-legal arrangements with less than minimum wage, overworked and depressed, because they have to pay the bills, the loans, the overdue mortgage, whatever.
Here's a hint: if you try to work hard and still get deeper in debt every day, you're doing it wrong - either you're still consuming too much, or you should get a better paid job. Because if you stay in your current hamster wheel, just trying to go faster and faster, then your boss will see your determination and try to squeeze even more out of you. Expect a huge extra workload (extra payment? forget it!) on one week and then an unpaid two weeks' break, because "sorry, we have nothing for you at the moment". And just when you're fed up with waiting and try to find a new job, heads up! "Come in tomorrow, there's a load of work for you to do. No excuses."
Enough is enough. I'm stuck on the current project, but it won't last forever. In fact, we're finishing it this week. Meanwhile, I've already sent out my first job application with a new, self-confident mindset. They might ignore it, or consider me some kind of a freak, but I don't care. Insolent people get ahead where bootlickers get trampled.
And if that doesn't work, I still have a few ideas. Ideas which haven't brought me any profit yet, but who knows?
Dlatego założyłem sobie szczytny cel: do żadnej następnej pracy nie podchodzić z pozycji suplikanta. Podobno jestem nieprzeciętnie inteligentny i mam sporo naturalnego talentu, więc, do cholery, nie pozwolę już robić z siebie szmaty. Mamy w Polsce rynek pracodawcy, ale tylko dlatego, że pracownicy nie umieją zacisnąć pasa i mierzyć wyżej, niż totalne dno. I co im to daje? I tak jadą na głodowych pensjach, i tak ich całe życie wypełnia praca, bo kredyt, bo ubezpieczenie samochodu, bo długi rosną.
Jeśli twoje długi rosną mimo pracy, to albo żyjesz ponad stan, albo czas poszukać lepszych zarobków. Bo im bardziej urabiasz ręce po łokcie, tym bardziej pracodawca widzi, że ci zależy. A im bardziej to widzi, tym chętniej będzie sobie pozwalał: najpierw dowali huk roboty z wyśrubowanymi normami, a potem powie "sorry, ale nic dla ciebie nie mam" i pośle na dwutygodniowe niepłatne wakacje - za mało czasu, żeby znaleźć coś lepszego, a za dużo, żeby się taki "wypoczynek" opłacał.
Dlatego dosyć. Jestem tu uwiązany na projekcie, ale to mocno ograniczona czasowo smycz, a pierwsze kroki ku nowemu, bardziej zuchwałemu szukaniu pracy już podjąłem. Prawdopodobnie tym razem zostanę potraktowany jako anomalia i olany, ale już wiem, że to lepsza droga, niż lizanie butów każdemu, kto zamacha mi obietnicą roboty przed nosem.
A w razie czego zawsze mam moje małe projekty, które póki co nie przynoszą zysku, ale nadal rokują. Ale o tym już kiedy indziej...
=+=
I'm slowly unwinding after today's hard, pointless, humiliating work and I'm certain about one thing: being humble and subservient is the worst thing you can do while searching for a job. Sure, it's easier to find some ind of employment that way - usually involving corporate slavery and complete humiliation by every single lowlife that happens to be your customer. The type of customer who will insult you, refuse to cooperate, cut in when you're talking, disconnect while you're on the phone, or derail the conversation on purpose (real life example: "a guy answering "no, so whatcha gonna do about it?" when the only logically possible answer to your question is "yes"). The corpoworm you've become is only allowed to follow the rules, smile and nod, swallow the insults and perhaps mildly disagree when the "customer" reaches levels of dickery which in any real life scenario would result in serious bodily harm to the jerkass.
This is why I've decided to try a different approach: from now on, when looking for work, I will do so with dignity. I've been told that I'm more intelligent than the average bear and I supposedly have a talent for learning new skills, so why should I allow potential employers to treat me like regular trash? Sure, employers dominate the job market in Poland and dictate the rules, but only because employees don't have the guts to stand up for themselves and try for anything better. So most just try to get by on half-legal arrangements with less than minimum wage, overworked and depressed, because they have to pay the bills, the loans, the overdue mortgage, whatever.
Here's a hint: if you try to work hard and still get deeper in debt every day, you're doing it wrong - either you're still consuming too much, or you should get a better paid job. Because if you stay in your current hamster wheel, just trying to go faster and faster, then your boss will see your determination and try to squeeze even more out of you. Expect a huge extra workload (extra payment? forget it!) on one week and then an unpaid two weeks' break, because "sorry, we have nothing for you at the moment". And just when you're fed up with waiting and try to find a new job, heads up! "Come in tomorrow, there's a load of work for you to do. No excuses."
Enough is enough. I'm stuck on the current project, but it won't last forever. In fact, we're finishing it this week. Meanwhile, I've already sent out my first job application with a new, self-confident mindset. They might ignore it, or consider me some kind of a freak, but I don't care. Insolent people get ahead where bootlickers get trampled.
And if that doesn't work, I still have a few ideas. Ideas which haven't brought me any profit yet, but who knows?
poniedziałek, 17 czerwca 2013
3...2...1... (en/pl)
Whenever I start a blog, I ask myself the question "What am I going to write about?". Most blogs are usually devoted to a single subject, be it cooking, minimalism, travelling, parties or depressive musings. I tried that formula many times and sooner or later the blog would wither and die, since I had nothing new to write on the subject.
Only lately I realized the reason: most bloggers write about their major passion , or sometimes even the single thing that actually drives their lives. Myself, I'm a jack-of-all-trades. You know the second part, don't you? I have too many interests and too short an attention span to single-mindedly follow one subject. My brain is full of information, sometimes fascinating, mostly useless, which it picked up over the last thirty years. I am also a very impatient person, expecting the results of my actions to be quick, rather than impressive. Most of my blogs withered because I couldn't focus on the subject and lost the drive to submit new content without having any readers. Just once, I would like to change this.
In case you missed it, I just warned you. If you decide to follow this blog, you will find that I just can't focus on a single aspect of my life - there are too many of them. Instead, I will write on the topic which occupies my mind at that moment, be it linguistics, video games, cats or bodypiercing. You'll also see me struggle with at least one language other than my own (actually, you're witnessing it right now) and sometimes I just won't be able to translate what's on my mind. So if you see any weird posts in an alien tongue, don't worry - it's either too hermetic to translate, or I'm just not skilled enough.
=+=
Ilekroć zakładam bloga, najpierw zastanawiam się, o czym właściwie chcę pisać. Blogerzy zwykle skupiają się na konkretnej tematyce - gotowaniu, minimalizmie, podróżach, imprezach czy emieniu się. Moje dotychczasowe blogi były właśnie tematyczne i prędzej czy później umierały śmiercią naturalną, bo brakowało mi weny do tematu.
Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że istnieje fundamentalna różnica między mną, a większością blogerów: oni piszą o swojej głównej pasji, albo wręcz o czymś, co definiuje ich życie. Ja z kolei jestem wielowątkowy, moje zainteresowania są na tyle szerokie, że nie jestem w stanie wyspecjalizować się w czymś konkretnym. Przez trzydzieści lat nazbierałem w mózgu mnóstwo informacji, czasem fascynujących, często bezużytecznych. Jestem też wybitnie niecierpliwy, potrzebuję widzieć efekty swoich działań szybko, nawet jeśli nie są zbyt imponujące; moje blogi umierały dlatego, że nie otrzymywałem żadnego impulsu zwrotnego, który motywowałby mnie do trzymania się tematu. Czas to zmienić.
Nie, nie chodzi o to, że wezmę się w garść, wgryzę się w konkretny temat i będę pisał cokolwiek, chociażby najgorsze bzdety. To nie byłoby uczciwe ani wobec odbiorcy, ani wobec mnie samego. Po prostu zamierzam pisać o tym, co akurat siedzi mi w głowie, a jest tego sporo. Zamierzam też produkować się w obcych językach - angielski będzie pewnie na porządku dziennym.
Już zwątpiliście? Trudno. Wpadnijcie za jakiś czas, może zmienicie zdanie.
Only lately I realized the reason: most bloggers write about their major passion , or sometimes even the single thing that actually drives their lives. Myself, I'm a jack-of-all-trades. You know the second part, don't you? I have too many interests and too short an attention span to single-mindedly follow one subject. My brain is full of information, sometimes fascinating, mostly useless, which it picked up over the last thirty years. I am also a very impatient person, expecting the results of my actions to be quick, rather than impressive. Most of my blogs withered because I couldn't focus on the subject and lost the drive to submit new content without having any readers. Just once, I would like to change this.
In case you missed it, I just warned you. If you decide to follow this blog, you will find that I just can't focus on a single aspect of my life - there are too many of them. Instead, I will write on the topic which occupies my mind at that moment, be it linguistics, video games, cats or bodypiercing. You'll also see me struggle with at least one language other than my own (actually, you're witnessing it right now) and sometimes I just won't be able to translate what's on my mind. So if you see any weird posts in an alien tongue, don't worry - it's either too hermetic to translate, or I'm just not skilled enough.
=+=
Ilekroć zakładam bloga, najpierw zastanawiam się, o czym właściwie chcę pisać. Blogerzy zwykle skupiają się na konkretnej tematyce - gotowaniu, minimalizmie, podróżach, imprezach czy emieniu się. Moje dotychczasowe blogi były właśnie tematyczne i prędzej czy później umierały śmiercią naturalną, bo brakowało mi weny do tematu.
Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że istnieje fundamentalna różnica między mną, a większością blogerów: oni piszą o swojej głównej pasji, albo wręcz o czymś, co definiuje ich życie. Ja z kolei jestem wielowątkowy, moje zainteresowania są na tyle szerokie, że nie jestem w stanie wyspecjalizować się w czymś konkretnym. Przez trzydzieści lat nazbierałem w mózgu mnóstwo informacji, czasem fascynujących, często bezużytecznych. Jestem też wybitnie niecierpliwy, potrzebuję widzieć efekty swoich działań szybko, nawet jeśli nie są zbyt imponujące; moje blogi umierały dlatego, że nie otrzymywałem żadnego impulsu zwrotnego, który motywowałby mnie do trzymania się tematu. Czas to zmienić.
Nie, nie chodzi o to, że wezmę się w garść, wgryzę się w konkretny temat i będę pisał cokolwiek, chociażby najgorsze bzdety. To nie byłoby uczciwe ani wobec odbiorcy, ani wobec mnie samego. Po prostu zamierzam pisać o tym, co akurat siedzi mi w głowie, a jest tego sporo. Zamierzam też produkować się w obcych językach - angielski będzie pewnie na porządku dziennym.
Już zwątpiliście? Trudno. Wpadnijcie za jakiś czas, może zmienicie zdanie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)